piątek, 30 stycznia 2015

To ten las, babciu



 

    Dorosły mężczyzna wymykający się o świcie do ogrodu, przez okno drewnianego domku, to dziwny widok. Ktoś mógłby pomyśleć, że właśnie złodziej ucieka z łupem. Ale obudzona  przypadkiem przez mężczyznę dziewczynka widząc, jak podnosi palec do ust, jak uśmiecha się porozumiewawczo, nigdy nie okazywała zdziwienia.Wiedziała, że jej  tata  m u s i  wymykać się z domu niepostrzeżenie. Inaczej, nie poszedłby do lasu – na grzyby albo chociaż połazić sobie bez celu.Właściwie mógłby wyjść w inny sposób, ale wtedy trzeba było przejść przez kuchnię, w której na wielkim łożu ze słomianym siennikiem – spała jego matka, moja babcia.
  Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak bardzo nie lubi lasu. Kiedyś ją zapytałam:
Bo nic tam ni mo. Próżne łażenie i zbijanie bąków. Jo mom tu robotę, gadzinę trza nakarmić, krowę wydoić, a do lasu próźniaki chodzą. Co tam jest? Ino drzewa, drzewa i drzewa.Wiency nic.
A grzyby, babciu, a jagody, jeżyny i borówki? To nic? – pytałam rozżalona.
To roz się idzie, nazbiera i starczy tego. A wy codziennie byśta latali. Roboty kole chałupy tyle, że się nie przerobi.
A jeszcze szyszki babciu, przecież zwozimy ci szyszki na podpałkę i chrust, na całą zimę! – przypomniałam sobie.
Szyszek to jeszcze, bo potrzebne, ale te inne, nie trza.
Najbliższa rodzina, która zjeżdżała latem do babci, w sprawie korzyści płynących z przebywania w lesie, miała zupełnie inny pogląd, dlatego każda wyprawa, niekoniecznie na grzyby – poprzedzona była babcinym gderaniem. Nie mogła zrozumieć, że wszyscy przyjechali z miasta i chcą tej leśnej zieloności.
Babka, dejże spokój – ciocia Irenka, imienniczka mamy i babcina córka, nie przejmowała się tym gderaniem – cały rok w tym Krakowie siedzimy, wiecznie smród i   hałas, a ty nam zabraniasz do lasu chodzić? Obiad ugotuję, wszystko w domu zrobię, gary pomyję, dzieci już posprzątały podwórko. Czego ty jeszcze chcesz?
A drewna kto narąbie? – babcia nie dawała za wygraną
Babka! – babciny zięć, wujek Heniu, tracił cierpliwość – Narąbane masz na cały tydzień! Będzie trzeba, jutro się narąbie na zapas. A do lasu pójdziemy, choćby dupy przewietrzyć, bo nam się chce lasu i przestań wreszcie zrzędzić. Idź do sąsiadek, posłuchaj plotek albo się zdrzemnij.
   Babcia obrażona znikała w chacie i po kwadransie, przebrana, pachnąca wodą kwiatową, wykrochmalona szła na wieś. Co kilka dni robiła sobie wychodne i odwiedzała koleżanki. Przeważnie znacznie młodsze, ale za to bardziej schorowane, czekały na babcię, żeby się dowiedzieć, co tam w ogóle słychać. Zwykle wracała po dwóch godzinach i przynosiła do domu garść informacji o chorobach, bólach, o złej synowej albo zięciu. Za każdym razem chwaliła się:
Schorowane takie, a przecie nie narobione przez całe życie, jak jo. Do dochtora nie idę, bo na co? Andzia to się tak spasła, że w nogi jej poszło. A trzeba było tyle źreć? U nich bez cały tydzień ino tłuste, nie dziwota, że wszystkie takie spasione. Jo jem różnie, to nie choruję.
   Rzeczywiście, nie pamiętam, kiedy babcia była u lekarza z jakąś chorobą „w środku”. I właśnie, podczas tych wakacji, w spisie babcinych doświadczeń, pojawił się epizod z doktorem: któregoś razu skaleczyła się przypadkiem widłami. Rana na nodze była brzydka, jątrzyła się i tata od razu chciał babcię zawieźć do przychodzi. Niestety, nie była to prosta sprawa. Najpierw leczyła się sama – przykładała liście babki, parzyła zioła, a potem, jak rana się nie goiła leczyły ją sąsiadki. Kiedy obrzęk stał się większy i pojawiła się gorączka – babcia musiała skapitulować, zresztą tata zagroził, że jeśli nie chce po dobroci, to ją zwiążę i siłą zawiezie. W przychodni czekała nas niespodzianka. Młody doktor najpierw obejrzał nogę, skrzywił się i podniesionym głosem zaczął mówić do taty o braku odpowiedzialności i złej opiece nad matką. Tata tłumaczył, że babcia jest uparta jak osioł, gdy nagle weszła pielęgniarka:
Panie doktorze, ta pacjentka nie ma u nas karty zdrowia.
Co pani opowiada? Wszyscy mieszkańcy mają kartę zdrowia. Poszukajcie dobrze.
Szukałyśmy wszędzie, nie mogła się zapodziać! Kiedy pani ostatnio u nas była? – pielęgniarka zwróciła się do babci.
 Babcia spojrzała zdziwiona:
Jo? Jezdem tu pierwszy roz, dziołcha.
Doktor nie dawał za wygraną:
Zapomniało się babci, prawda? Każdy musiał tu kiedyś być, nie ma cudów!
Każdy, ale nie jo!
Zaraz, zaraz! A jak była czarna ospa w sześćdziesiątym trzecim? –wydawało mu się, że wyciągnął asa z rękawa – Szczepili przymusowo, ciągnikami dowozili ludzi z wiosek. To jak? Babcię ominęli?
Co jak? Wtenczas z krową w oborze żem była. Ale, kiej to się działo, sto lat tymu?
No dawno, ale powinna babcia pamiętać czy ktoś był wtedy u was ciągnikiem?
Jak się krowa zaczyno cielić, to ja nie byde latać Bóg wie gdzie. Jo słyszała, jak się darli, ale krowa pierwszo, a nie jakieś ospy.
Mogła babcia umrzeć! – pielęgniarka złapała się za głowę.
 A umarłam? Nie zawracajta mi głowy, niech dochtór coś da na nogę i wieźta mnie do domu, bo ziemnioki trza świniom nastawić.
Dobrze – doktor w końcu się uśmiechnął – ale najpierw założymy babci kartę! No coś takiego, jedyna pacjentka w gminie bez karty i z zaległym szczepieniem!
   Pogroził jej żartobliwie palcem, potem przepisał lekarstwa, a na koniec nachylił się do babcinego ucha i szepnął:
- Za karę będzie babcia dostawać przez tydzień zastrzyki! 
- A na co to?
- Żeby zakażenie się nie wdało.
   Tata poszedł do apteki, wykupił lekarstwa i wróciliśmy do domu. Zaczęły się ciężkie dni. Babcia dostała zakaz chodzenia, ale uparła się i trzeba jej było wystrugać gruby kij. Kuśtykała po podwórku i wydawała rozkazy. Cokolwiek by się nie zrobiło, wszystko  nie tak, nie po jej myśli. O wspólnych wyprawach do lasu można było na razie zapomnieć – co jakiś czas ktoś się tylko urywał na krótko.
Jedynie ja, najmniej przydatna przy cięższych pracach, jak już weszłam w las, zapominałam o wszystkim. Nie zapuszczałam się wtedy daleko,byłam za mała, ale na szczęście, już z brzegu, zaczynały się cuda, które można było podziwiać na leżąco. Wysokie, cienkie świerki, kiwające się i skrzypiące, na tle oblepionego chmurami nieba – wyzwalały u mnie, ulubiony do dzisiaj rodzaj strachu. To był taki lęk, przed którym nie chciało się uciekać. Jeśli nawet wydawało mi się, że chmury zaraz odkleją się od nieba i na mnie spadną, to taki jedyny w swoim rodzaju spektakl – przykuwał tę małą podglądaczkę do mchu. Ten las na leżąco, żyje we mnie do dzisiaj i pewnie razem umrzemy, bo rozdzielić już nas nie można.



wtorek, 27 stycznia 2015

Biel




Nie zdarzyło się dotąd, bym przeoczyła któregoś z nowych lokatorów. Jeśli nawet nie byłam przy “wprowadzinach”, to mama, jako blokowa – wiedziała o tym pierwsza i wyciągałam od niej najdrobniejsze szczegóły. Lubiłam przyglądać się wielkim ciężarówkom, wyładowanym meblami, łóżkami i dziwnymi rzeczami.
   Najciekawiej wprowadzała się rok temu pani Frania Malcowa. Od momentu, kiedy postawiła stopę na naszym podwórku, krzyczała, piszczała i wymyślała wynajętym do przeprowadzki ludziom. Połowę jej dobytku stanowiły gliniane figurki różnych świętych. Jedna, owinięta w gazetę, wypadła z ciężarówki i się stłukła. Dramatyczny szloch Frani zwabił połowę bloku; skończyło się na tym, że mieszkańcy wnosili po jednej figurce do mieszkania, a spłakana Malcowa siedziała na walizce i dyrygowała. Tylko Marian Krzywy nie dał się wrobić w sąsiedzką pomoc. Stał przy ciężarówce i buczał pod nosem: “cwana prukwa”. Od pierwszego spotkania czuł do nowej sąsiadki niechęć. Mnie też się nie podobała – przypominała nastroszoną, piszczącą kwokę. Krzywy raz dwa ochrzcił ją po swojemu: Franka Matros.
   Odtąd nikt inaczej na nią nie mówił. Odgrażała się, ze zamelduje dzielnicowemu o tej obrazie, ale nie umiała wytłumaczyć, co właściwie było niestosownego w jej nowym przezwisku. Skończyło się na pogróżkach. Jednak, jaka by nie była Hanka Matros, cieszyłam się, że ktoś nowy u nas zamieszkał.
   Pan Karol wprowadził się do naszego bloku niepostrzeżenie. Nawet nie wiedziałam, że mama codziennie biega do niego z zupami i pierogami. Gdyby nie Skibowa, żyłabym dalej w nieświadomości.
– Nie wiesz mała, co temu nowemu lokatorowi spod szóstki jest, że z domu nie wychodzi?– zaczepiła mnie któregoś dnia. –Twoja matka skrada do niego z garami, jak do zbiega. Podpytaj, bo cały blok huczy. Światła nie zapala wieczorami, przestępca, jak nic. Matka narobi sobie kłopotów, powiedz jej to!
   Nie lubiłam Skibowej. Wciąż wymyślała sensacyjne historie, szczególnie na temat mojej mamy, która miała gdzieś te wszystkie bzdury; znała Skibową od dawna i wiedziała, że się nie zmieni; plotka była sensem jej życia. Była tak wścibska, że nawet zaglądała ludziom do wiaderek ze śmieciami. Tato powiedział, że Skiba zamiast pić, powinien ją przynajmniej raz w tygodniu podregulować. Kiedyś, gdy mi dokuczała, wszystko jej powtórzyłam i była awantura; nie mogłam wychodzić z domu i co najgorsze – musiałam przeprosić Skibową i skłamać, że się przesłyszałam. Ćwiczyłam przeprosiny pół dnia – musiały wypaść przekonująco, bo wzruszona i załzawiona dała mi paczkę dropsów. Dzisiaj jednak, za sensacje o nowym sąsiedzie, byłam jej wdzięczna, bo coś znowu zaczęło się dziać w naszym bloku. Co prawda Marian Krzywy wrócił z jakiejś dalekiej i długiej podróży, ale od kilku dni był w szpitalu,bo mu coś mu siadło na płucach.
   Kiedy weszłam do mieszkania, mama nakładała bigos do miseczki. Opowiedziałam jej o spotkaniu ze Skibową. Popatrzyła na mnie smutno:
– Dobrze się składa Ewciu – dzisiaj pójdziemy razem do pana Karola, tylko zmień bluzkę, bo poplamiona. Idziemy z wizytą, musisz być elegancka.
– I nie muszę się bać, mamo? To nie jest nikt groźny?
– Nie jest. – Mam nadzieję, że nie będziesz trajkotać i opowiadać panu Karolowi o spotkaniu ze Skibową. To wspaniały i bardzo biedny człowiek. Chodźmy wreszcie.
Przebrałam się szybko i poszłyśmy przez długi, słabo oświetlony korytarz. Mama najpierw zapukała delikatnie, a potem wyjęła z kieszeni fartuszka klucz, otworzyła drzwi:
– Masz klucze do jego mieszkania? – Byłam coraz bardziej zaintrygowana – Nie może sam otworzyć?
– Uspokój się i nie trzęś rondelkiem, bo zupę wylejesz. Pamiętaj – masz być grzeczna i o nic nie pytaj. Jeśli pan Karol zechce coś powiedzieć, to powie. Rozumiesz?
– Rozumiem.
Nic nie rozumiałam, ale przecież i tak się w końcu dowiem, kiedy wejdziemy.
Mieszkanie było maleńkie, więc pan Karol od razu rzucił mi się w oczy. Leżał na tapczanie, przykryty kolorowym kocem. Był piękny. Nigdy nie myślałam, że stary mężczyzna może być piękny. A on był. Długie, śnieżnobiałe włosy sięgały mu do ramion, kręcone i gęste. Myślałam, że śpi, bo oczy miał zamknięte, ale myliłam się:
– Moja kochana Irenka z frykasami nadchodzi! – aż mnie ciarki przeszły, kiedy usłyszałam niski, melodyjny głos – I dzisiaj słyszę, że jeszcze ktoś mnie odwiedził.
– To moja Ewa, panie Karolu, obiecałam kiedyś, że ją przyprowadzę. Dobre dziecko, tylko bardzo wścibskie. Przywitaj się, Ewciu.
Podeszłam powoli do tapczanu. Pan Karol podciągnął się wysoko i oparł na grubej poduszce:
- Weź mnie za rękę, dziecinko, nie bój się.
Coś było z nim nie tak. Może go sparaliżowało, jak panią Rudzką spod jedenastki? Córki musiały wszystko przy niej robić, była nieruchoma jak pomnik. Nie wyobrażałam sobie, że można żyć w całkowitym bezruchu i nie móc robić kompletnie nic. Dłoń miał gładką i ciepłą. Przysiadłam na skraju łóżka, wdychając zapach mydła i wody kolońskiej. Chciałam się jakoś przywitać, coś powiedzieć, ale chyba nie byłam przygotowana.
– Jakie masz włosy? – Pan Karol przerwał w końcu milczenie. Podniósł wyżej głowę i zwrócił w moją stronę, ale nie otworzył oczu.
 – Nie zna się pan na kolorach?       
Jego donośny śmiech uchronił mnie przed mamą, która ze złym błyskiem w oku zbliżała się do mnie, żeby prawdopodobnie wymierzyć klapsa albo po prostu wyrzucić za drzwi.
 – Znam kolory, znam, Ewuniu – Karol wciąż się śmiał. – Tylko od kilku lat mam mały problem.
 – Jaki?
 – Przestałem widzieć.
– Nie widzi pan nic?
– Zupełnie nic.
 – Nigdy?
Nie odpowiedział od razu. Milczał dłuższą chwilę i uśmiechał się. Nagle otworzył oczy i uśmiech zniknął z jego twarzy.
 – Bo widzisz dziecinko – szepnął – widzę tylko wtedy, gdy zamknę oczy. Widzę tylko to, co widziałem kiedyś. Kolory, twarze, niebo. Wszystko wtedy widzę. Całe życie, zanim straciłem wzrok. 
 – A jak pan otworzy oczy, to co? – gardło miałam ściśnięte, ale jakoś udało mi się odezwać. – Nic? Można nie widzieć nic?
   Znowu zamknął oczy. Mama przysiadła na krześle, z oczu płynęły jej łzy, które pośpiesznie wycierała wierzchem dłoni. Bałam się, że też zacznę płakać. Pan Karol był pierwszym niewidomym człowiekiem, którego spotkałam. Poczułam złość, narwaną, dziecinną złość, że taki miły starszy człowiek musi leżeć w łóżku z zamkniętymi oczami, bo tylko wtedy pamięć przywraca mu wzrok, przywołuje obrazy, przypomina kolory, pozwala żyć tak, jak kiedyś.  
 – Panie Karolu, pójdziemy już, Ewa musi odrabiać lekcje. – mama w końcu przerwała tę ciszę – Przyjdę wieczorem, przyniosę kolację.
   Nie odpowiedział. Wyszłyśmy, mama zamknęła drzwi. Tego dnia nie rozmawiałyśmy więcej o panu Karolu. Może mama chciała, żebym oswoiła się z myślą o niewidomym sąsiedzie. Byłam za mała, żeby sobie z tym poradzić, przez kilka dni nie mogłam się skupić na nauce, nie mogłam spać. Leżałam w ciemności z otwartymi oczami i nie widziałam nic, a właściwie tylko tyle, ile pan Karol, kiedy nie zamykał oczu. To było straszne uczucie. Czarno i tylko czarno. Niczego gorszego nie mogłam sobie wyobrazić.
   W następnych tygodniach zaczęłam wyręczać mamę i chodziłam do pana Karola z posiłkami. Nie było już tak strasznie, nie było krępującej ciszy i moich głupich pytań. Przesiadywałam tam godzinami, słuchając opowieści o szczęśliwym, pełnym życia młodym człowieku, który był kiedyś zawiadowcą stacji, miał piękną żonę i syna. Czasem pomagał mi w lekcjach, przepytywał, burczał i chwalił, kiedy nauczyłam się porządnie tabliczki mnożenia. To był taki dziwny czas, że nie czułam potrzeby przesiadywania z koleżankami na trzepaku. Pan Karol był ważniejszy. Nigdy też nie powiedziałam nikomu, dlaczego wieczorami nie pali się u niego światło, dlaczego nie wychodzi z mieszkania.
– Jaką masz dzisiaj sukienkę? – zapytał pewnego dnia.
– Zieloną, w białe stokrotki, a na dole czerwony szlaczek.
Zamknął oczy, uśmiechnął się:
– Moja Helenka przepadała za stokrotkami, w ogrodzie miały specjalne miejsce. W saloniku stały we wszystkich wazonikach. Helenka sama była jak stokrotka, piękna i delikatna. Noś tę sukienkę, będę się cieszył. Zielona, mówisz? Mój kolor, dziecinko. Gabinet miałem zielony, ktoś mówił, że ten kolor uspokaja, że koi nerwy.
– Przecież pan nie jest nerwowy!
Jak on pięknie się śmiał, rozrzutnie, nie za głośno, melodyjnie.
– Czasami jestem, tylko teraz, kiedy nie widzę, mniej rzeczy mnie złości. Gdy byłem zawiadowcą stacji, zdarzały się różne sprawy, czasem złe i smutne – pociąg się spóźniały, ktoś zasłabł, zdarzało się, że pociąg się wykoleił, zepsuł. Wszystko było na mojej głowie, po nocach nie spałem.
– Ale to nie była pana wina! – zaprotestowałam.
– Ano, nie moja, ale przejmowałem się wszystkim i wszystkimi i do dzisiaj pamiętam wiele historii z tamtych czasów i wciąż mnie bolą.
– Bolą?
– Bolą i smucą. Jak można zapomnieć młodego chłopaka, który spóźnił się na pociąg, ale jeszcze próbował go dogonić. Stałem wtedy na peronie i patrzyłem, jak biegnie, jak dobiega do ostatniego wagonu, mija go i pędzi dalej, a potem znika pod kołami, a pociąg gna dalej i nawet się nie zatrzymuje, bo się śpieszy i nie wie, że nie ma już chłopca, że zginął właśnie. Podobnych wypadków było więcej, wszystkie pamiętam i wszystkie mnie bolą. Przez to nerwy i smutek, Ewuniu, przez to zielony kolor na ścianach gabinetu, tak zarządziła moja Helenka; jak ona mnie dobrze znała, jak rozumiała moje milczenie i żal. Ale wystarczy tego smutku, to nie na twoją główkę, ty masz się cieszyć życiem i być moją radością.
– Cieszę się życiem, panie Karolu. Pan też jest moją radością.
Nie odpowiedział, tylko poruszył się gwałtownie, ale zaraz uspokoił.
– Poczytasz mi gazetę?
– Pewnie. Dawno nie czytaliśmy.
Po dziesięciu minutach, spostrzegłam, śpi. Poprawiłam kołdrę, potem wymknęłam się cicho z mieszkania.
  Kiedy po kilku miesiącach zachorował i odjechał karetką na sygnale, byłam przerażona, samotna i nieszczęśliwa. Wiedziałam już, co to znaczy śmierć i bałam się, że on nie wróci. Nie wrócił. Ale nie umarł. Po wyjściu ze szpitala zamieszkał u syna, daleko ode mnie. Nigdy więcej go nie widziałam. Przez następne lata, czułam niechęć do ludzi, którzy na krótko, a czasem na dłużej – wprowadzali się do malutkiej kawalerki, w której kiedyś mieszkał pan Karol. To wciąż było jego mieszkanie. Nie mogłam i nie chciałam myśleć inaczej.

sobota, 24 stycznia 2015

Noga

Pani blokowa! – Durczakowa wpadła do naszego mieszkania jak huragan – Ta lafirynda zwozi graty! 
Mama dopiero wróciła ze sklepu, nie zdążyła się jeszcze rozebrać:
– Co tam, pani Tereniu? Jaka lafirynda?
– Ten flejtuch naprzeciwko Gienka!
– Rózia? Przecież to miła kobieta, jaka z niej lafirynda? Nic dziwnego, że zwozi rzeczy, w końcu będzie tu mieszkać
była u mnie przedwczoraj się przedstawić. Co pani taka zziajana?
– Jak pani blokowa zejdzie na dół i coś zobaczy, to też będzie zziajana. Już nic nie mówię. 

I wyszła. Mama spojrzała na mnie:
– Idziemy razem, jak cię zostawię w domu, to i tak polecisz za mną.
   Na podwórku zobaczyłyśmy żuka z podwiniętą plandeką. Był pusty
meble i pakunki piętrzyły się pod drzewem. Przy samochodzie stała Rózia i rozmawiała z kierowcą.W ręce ściskała smycz, a właściwie cały pęk. Sprawdziły się słowa taty: Rózia przywiozła ze sobą trzy wielkie wilczury, które darły się niemiłosiernie, bo obok, w sporej klatce, leżała szara kotka.
– Kocica już na ostatnich nogach – Durczakowa stanęła za plecami mamy – Dzień, dwa i będzie kociarnia. Do tego trzy dorosłe wilczury. Pani blokowa, ona wprowadza się do piętnastometrowej kawalerki! Jak pani to sobie wyobraża?
– Nie wyobrażam sobie – mama była zmartwiona – Myślałam, że to będą małe pieski. Nie pomieszczą się.
– To jej sprawa czy się pomieszczą, najgorsze, że będzie hałas i smród.

   Nie przepadałam za Durczakową, nikt jej chyba nie lubił, bo biegała do administracji na skargi z byle gównem, jak mówił tata. Dzisiaj jednak przyznałam jej rację i widziałam, że mama ma podobne obawy. Byłam trochę zła na Rózię, bo zaczynałam ją lubić, ale wpychanie się z taką menażerią do maciupkiego mieszkania, to już przesada. 
– O, pani blokowa! – Rózia w końcu nas zobaczyła – Już jestem!
Podeszła bliżej, ale mama odsunęła się, bo psy były bez kagańców.
– Widzę, widzę – burknęła – Na litość boską, pani Róziu, przecież pani się nie pomieści z tym zwierzyńcem!

– Całkiem dam radę – Rózia nie widziała problemu –Tam, gdzie przedtem mieszkałam, było mniej miejsca, a jakoś się żyło.
– To czemu się pani stamtąd wyniosła? – wtrąciłam.
Rózia zawahała się przez chwilę:
– Jak by to wam powiedzieć
w tamtym miejscu ludzie były wredne i złośliwe. Nie lubię fałszywców; takie to by człowieka w łyżce wody utopiły. U was co innego, kultura, miłe obejście i życzliwe sąsiady – Rózia spojrzała zalotnie na Gienka, który właśnie pojawił się na podwórku: 
 – Róziu, królowo moja! – wyszczerzył zęby w uśmiechu – Walizkę zaniosłem na górę. Co teraz?
– Kotkę i żyrandol – Rózia puściła oko – Jak ja się sąsiadowi odwdzięczę?
– Pomyślimy, pomyślimy – zamruczał Gienek i złapał za klatkę.
Rózia zachichotała i wróciła do kierowcy. Trajkotała, kręciła biodrami, a facet wpatrywał się w nią, jak w święty obraz.
– Co ten flejtuch w sobie ma, ze chłopy tak lgną? – dziwiła się Durczakowa.
– Coś musi mieć – westchnęła mama – Ale to najmniejszy problem. Czuję, że niedługo zaczną się skargi.

Wróciłyśmy do domu. Przy obiedzie rodzice rozmawiali o Rózi i wilczurach.
– A nie mówiłem? – śmiał się tata – Mógłbym sobie kupić szklaną kulę i za wróżkę dorabiać po pracy. Czułem, że ta cholera z wilczurami do nas zjedzie. Szykuj się Ircia na grubsze kłopoty.
   Poleciałam na podwórko. Żuk odjechał, a Rózine rzeczy zniknęły. Durczakowa z Lodzią Mączkową, jak zwykle siedziały na ławce i knuły.Wgramoliłam się na trzepak.
– Bezczelnie zagadywała kierowcę i skakała, jakby miała sprężynę  w dupie – Lodzia nie przebierała w słowach
blokowa aż zbladła, jak zobaczyła te wilczury.Terenia, nie jest dobrze.
– Jest nawet bardzo źle, kochana. Ale jeden większy hałas i listę puszczę po bloku, a potem do administracji.Tu są małe dzieci, chorzy i starcy! – Durczakowa dramatycznie uniosła ręce w górę – A widziałaś Gienka? Latał z gratami ze trzy godziny. Jakoś nic go nie bolało, jak zwykle. Sabina chyba ślepa, że nie widzi tych umizgów.
– Normalnie frajer – stwierdziła Lodzia – Chyba, że ta latawica coś mu obiecała.Wszystkich chłopów nam otumani, zapamiętaj moje słowa. Blokowa mówiła, że ona ma w sobie coś takiego, co facetów przyciąga.
– Niech ma, co tam sobie chce, ale jak się do mojego Durczaka  zacznie przystawiać, to nogi z dupy powyrywam.
   Minęło kilka tygodni. Nie sprawdziły się obawy Durczakowej – w bloku było cicho, psy nie szczekały, czasem tylko, kiedy Rózia wyprowadzała je na spacer, podnosiły na krótko głos. A najważniejsze, że
kiedy wychodziła z domu na dłużej – psy były spokojne. Mama odetchnęła.
  Wkrótce pojawił się Wiesiu. Jaki to był piękny mężczyzna od pasa w górę! Niżej trochę niekompletny, bo nie miał prawdziwej nogi, tylko drewnianą. Wszystkie sąsiadki, ze Skibową na czele – bardzo go żałowały:
– Ciekawe, co mu się stało z tą nogą? – zastanawiała się – No, pech, pech, taki dekoracyjny mężczyzna!
– Normalnie, jak Belmondo – westchnęła Lodzia – Nawet bez nogi może w głowie zawrócić; co on w tym zakapiorze zobaczył, nie wiem. To niesprawiedliwie, żeby ten piszczący brudas miał takiego pięknego narzeczonego. A te jego oczyska! Jak spojrzy, to ciarki mam po całości.
– Stara, a durna – Skibowa zrobiła kółko na czole – Niech tylko Mączka zobaczy, że się ślinisz do obcego, to będziesz miała siniaki na dupie, a nie ciarki. Przystojny, fakt, ale ma u mnie minusa, że się z takim byle gównem zadaje.
Tyłek mnie już bolał od siedzenia na trzepaku, więc poleciałam do domu. Mama właśnie opowiadała tacie o Wiesiu. Spotkała go któregoś dnia na podwórku; przysiedli na ławce i trochę pogadali. Okazało się, że Wiesiu miał wypadek – źle wskoczył do tramwaju i ucięło mu nogę.
– Po co wskakiwał, głupek? – tata nie mógł zrozumieć – Dobrze, że w ogóle żyje. Wiesz, Ircia, mnie się zdaje, że on gdzieś podprowadza różne rzeczy.Wczoraj przyniósł dwa zegarki i chciał mi sprzedać, a kilka dni wcześniej radio tranzystorowe, nowiusieńkie. Gienek kupił od niego komplet narzędzi i szlifierkę.  Ciekawe, skąd to wszystko ma.
– Nie pytałeś?
– Przecież nie będę pytał, lepiej nie wiedzieć.
– Masz rację – przytaknęła mama – Nie daj Boże, jakieś kradzione, dopiero by się narobiło. Słuchaj, a Rózia to ma dziwną pracę: raz idzie, raz nie idzie. Zbieram się, żeby z nią porozmawiać, bo Wiesiu bez meldunku już drugi tydzień u niej siedzi. Jak któraś plotkara coś chlapnie tam, gdzie nie trzeba, zaraz z administracji zaczną pytać, czemu tego nie zgłosiłam.

 Wiesiu, po maminej wizycie u Rózi, dyplomatycznie zniknął na dwa tygodnie.
– Widzi pani blokowa, że on w odwiedziny tylko! – tłumaczyła mamie – Przecież Wiesiu, słowo honoru, ma gdzie mieszkać, ale tak mnie kocha, że kilka dni rozłąki i usycha z miłości. Po prostu badyl. Bym go miała na sumieniu, bo się przyzwyczaiłam do tego kuternogi, pani blokowa. Prawie jak do moich piesków, bynajmniej.

 – To pani go nie kocha? – zrobiło mi się Wiesia żal – Wszyscy mówią, że jest piękny, jak prawdziwy aktor filmowy.
– Jakie wszyscy? – Rózia zrobiła się czujna.
– Na przykład sąsiadki z naszego bloku.
– Te larwy? – Rózia uśmiechnęła się z wyższością – Mi nie podskoczą. Bez prezencji i w ogóle, jakieś krowiaste. Niech im się podoba mój Wiesiu, od tego dzieci nie ma. No, ale dziwne babska, że bez nogi i się podoba.
Mama, jak już zaczynałam się rozkręcać, zwłaszcza na dorosłe tematy, zaraz znajdowała mi zajęcie:
– Idź do chemicznego, kup dwie paczki klamerek.
   Kiedy wreszcie przyjechał długo oczekiwany
przeze mnie Marian Krzywy, nie mogłam się z nim nagadać. Najlepszy sąsiad, z którym trzymałam sztamę od momentu, kiedy się wprowadził. Tylko on rozumiał niepełnoletnią dziewczynkę i mieliśmy na celowniku te same wredne plotkary. Krzywy z miejsca zakolegował się z Wiesiem i często zajmowali ławkę, co nie podobało się niektórym sąsiadkom. Skibowa była przecież królową podwórka, z wiernymi drużkami – Dziunią, Lodzią i Durczakową. Ławka była jedna, a mężczyźni nie mieli zamiaru bawić się w dżentelmenów. Plotkary w końcu dały za wygraną, a Durczakowa napisała pismo do administracji, z prośbą o dodatkowe siedzenie.Tym sposobem na podwórku przybył nowy mebel – piękna, zielona ławka. Kierownik łaskawie zgodził się na drugi kosz na śmieci i – jak mówił Gienek – z podwórka robił się powoli wersal.
   Z początku tylko Krzywy z Wiesiem toczyli długie rozmowy, popijając ukradkiem piwo z butelek, ale potem dołączył do nich Gienek. Rozprawiali donośnym głosem i wtedy, siedząc na trzepaku, wszystko słyszałam, tak jak dzisiaj: 

– Ty się Wiesiek w ogóle mieścisz w tej norze? – spytał Marian – Jak wyciągniesz drewnianą nogę, to pół pokoju zajmujesz. A baba, a koty i psy?
– Jak nie wychodzę, to odkręcam nogę, walę się na kozetkę i już. W domu noga niepotrzebna. Ale wolę na powietrzu, z wami, bo już mieszkanie zaczyna się smrodem zaciągać.
– Fakt – Gienek mieszkał naprzeciwko Rózi – Od jakiegoś czasu jedzie kocimi szczochami. 

No tak, już Gienka dosięgnął „ten tyfus” – tata dawno to przewidział. Ja też poczułam nieprzyjemny zapach, kiedy szłam z mamą na strych powiesić pranie. 
– Kto tyle zwierzaków pakuje do małego pokoju? – Marian splunął na ziemię – Normalnie syf.
– Rózia ma takie hobby – mruknął Wiesiu – No i jej mieszkanie, jej prawo, nic do gadania nie mam, ja tu tylko wpadam. Mówiłem parę razy, że śmierdzi, ale ona gada, że nic nie czuje. I taki klops.
– Jak nie czuje, jak ja czuję? – zdziwił się Gienek – Przecież ma bliżej do tego smrodu.
– Ale to jest jej smród, Gieniu
przyzwyczaiła się i nie czuje. –  Krzywy zawsze wszystko wiedział najlepiej.
Zamilkli, otworzyli następne piwo. Siedzieli chyba do wieczora, bo już leżąc w łóżku, słyszałam głośne śpiewy, babskie krzyki i trzaskanie drzwiami.
Któregoś dnia wpadła do nas pod wieczór Rózia. Nawet z zamkniętymi oczami wiedziałabym, że to ona. Przywlokła ze sobą  tak potworny fetor, że mama od razu otworzyła okno. Wyjątkowo nie była wystrojona i wypacykowana, ale miała za to podbite oko. I z wejścia zaczęła płakać:
– Pani blokowa, niech pani wyrzuci tego skurwysyna z mojego mieszkania! Pobił mnie!
– Kto?
– Wiechu!
– To niech pani idzie na komisariat.
– Mam donosić na narzeczonego?! – oburzyła się – Na obcego poleciałabym z miejsca, ale na swojego? Pani blokowa, niech się pani puknie w głowę. Nie jestem kapusiem, jak Durczakowa.

– To niech pani sama wyrzuci kochasia z domu! – zdenerwowała się mama – Przychodzi, dupę zawraca, a ja nie mam czasu na pierdoły.
– A za co Wiesiu sąsiadkę pobił? – tata wyszedł z pokoju.
– Za zwierzęta i smród! – załkała
Nigdy nie lubił moich piesków i kotów. Jaki smród? Przecież nic nie czuć.
– Jak to, nie czuć?! – krzyknęła mama, wyprowadzona z równowagi – jak cholera czuć! Powiem więcej
ten smród ciągnie się za panią gdybym nie otworzyła okna, to byśmy się chyba tu udusili. Trzeba coś z tym zrobić, bo sąsiedzi z drugiego już zaczynają się skarżyć. Kotki miały być wydane do ludzi po urodzeniu! I co? Kotka i cztery małe! Plus trzy psy! Nie tak się umawiałyśmy! Niech się pani dobrze zastanowi.
– Jeden pies w małym mieszkaniu! – tato podniósł palec do góry – I wystarczy. Mam znajomych na wioskach, mogę załatwić, że dwa pójdą do gospodarzy i będą miały gdzie się wybiegać. To samo z kotami. Ostatecznie jeden może zostać. Sam podpisze listę, jak Durczakowa przyjdzie, bo słyszałem, że już lata za podpisami.
– Gówno! – żadnego nie oddam. Z Wieśkiem żeście się skumały i robicie na mnie spisek! Ale ja nie pozwolę, drzwi  szafą zastawię!
Rózia wybiegła z mieszkania, nawet nie zamknęła za sobą drzwi.
  Nie minęły dwa tygodnie, jak z administracji przyszedł kierownik z komisją mieszkaniową. Najpierw zaszli do nas, ale mama wygoniła mnie mnie na podwórko.Wlazłam na trzepak, w nadziei, że się czegoś tutaj dowiem, bo Mączkowa i Dziunia siedziały na ławce i dziergały na drutach. Niestety, rozmawiały o przetworach na zimę. Już miałam zamiar pójść do domu i podsłuchiwać pod drzwiami, kiedy z bloku wybiegł podekscytowany Gienek:
– Kobiety!
podniósł dwa palce w górę – Wiktoria! Kierownik, zanim wszedł do Rózi, to się zrzygał na wycieraczkę, taki delikates z niego.Wyobrażacie sobie, że cała komisja tam wlazła?!
– I co,eksmisja?
ucieszyła się Dziunia.
– Eee, żeby aż tak, to nie, ale kierownik zapowiedział: ma tydzień na pozbycie się dwóch psów i kociąt.
– Powinna wszystkie psy wyprowadzić z domu – Mączkowa była stanowcza – Przecież one się w tej ciasnocie męczą.
– Kierownik powiedział to samo, ale zagroziła, że wyskoczy z okna. Chciałybyście mieć takie coś na sumieniu? – Gieniu popatrzył wymownie na sąsiadki.
Obie pokręciły przecząco głowami.
– No widzicie, kierownik też nie chce.Pozwolił jednego psa i kotkę.
  Z budynku wyszedł, utykając, Wiesiu. Uśmiechnięty szeroko, machał jakimś banknotem:
– Gieniu! Sąsiadki kochane! Trzeba się napić! Wyszło na nasze!
W domu wszystko już wiedzieli, tata był u Rózi i rozmawiał z kierownikiem. Obiecał pomóc w umieszczeniu psów i kotów na wsi. Rózia zgodziła się; musiała, nie miała innego wyjścia.
– W końcu będzie święty spokój. – mama odetchnęła – Przecież psy pójdą na lepsze warunki, powinna się cieszyć, a nie ryczeć i grozić samobójstwem. 

  Po południu zeszłam na dół. Na podwórku rozkręcała się poważna impreza. Z Gieniowego radia tranzystorowego leciała muzyka, ktoś przyniósł z domu mały stolik. Zeszło się ze dwudziestu sąsiadów. Znowu zaległam na trzepaku. Obok ławki leżało już kilka pustych butelek po wódce, a pan Tomaszek otwierał następną – zaczęło się polewanie. Na kolanach u Wiesia siedziała rozczochrana Sabinka, żona Gienia i piszczała, Skibowa tańczyła a z Dziunią, Gienek z Krzywym.Wiesiu wzniósł toast:
– Za koniec smrodu, towarzysze i towarzyszki!!!
– Hurra!!! – wszyscy odkrzyknęli zgodnie i wypili. Toastów było kilka, Gienek co chwilę znikał i wracał z kolejną butelką. Skibowa już bez bluzki, tylko w spódnicy i biustonoszu, zepchnęła z kolan Wiesia Sabinkę i zajęła jej miejsce. Zaczęły się śpiewy, a Tomaszek przyniósł z mieszkania akordeon.Wiesiu bez skrępowania obściskiwał Skibową. Skiba, który z Krzywym i Gieniem popijał ukradkiem poza kolejką, tylko spojrzał z obrzydzeniem na swoją porozbieraną żonę, siedzącą na kolanach Wiesia i wybełkotał Krzywemu do ucha:
– Ja mu się kurwa dziwię, Marian.
I wtedy na schodach pojawiła się Rózia. Popatrzyła na wszystkich, na swojego Wiesia, na jego rękę, wędrującą pod spódnicę Skibowej, obróciła się i weszła z powrotem do budynku.
Na drugi dzień pół bloku miało kaca. Kiedy mama zobaczyła na podwórku porozrzucane butelki, niedopałki i śmieci, poszła do Gienka:
– Za godzinę ma być błysk! Zrozumiano?!

Z przekrwionymi oczami, jeszcze słabiutki, wymamrotał:
– Będzie błysk, pani blokowa.
Po dwóch tygodniach od wizyty kierownika administracji, tata wywiózł psy i koty na wieś, pod Wrocław. Załatwił transport i zabrał Rózię ze sobą. Chciała zobaczyć, do kogo jadą psy. Kiedy wrócili pod wieczór, nie poszła od razu do swojego mieszkania, tylko wstąpiła do nas.
 
I jak pani Róziu, w dobre miejsce poszły pieski? – zapytała mama.
– Bym miała grzech, pani blokowa, jakbym powiedziała, że złe. – Rózia była mocno przygnębiona
Te gospodarze to miłe ludzie, zamożne, psów nie będą głodzić. Niby dobrze, ale ja jeszcze nie doszłam do siebie, tak mi żal. I coś pani powiem – niedługo Wiechu na bruk pójdzie, będzie się czołgał bydlak za moją krzywdę. Ani razu nie stanął za mną, nie obronił, tylko się naśmiewał z sąsiadami i toasty wznosił, że psów się pozbywam. To jest śmieć, pani blokowa, a nie narzeczony. Niech wraca tam, gdzie jego miejsce – do pudła. Ze trzy razy siedział, teraz już mogę się przyznać, bo mi nie zależy. Żaden aniołek, pani blokowa. Kryminalista i już.
   Pożegnała się i poszła. Myślałam, że następnego dnia wygoni Wiesia, ale nie zrobiła tego, bo on dalej, jakby nic się nie stało, siadywał z Krzywym na ławce i popijał piwo. Zrozumiałam, że Rózia mu wybaczyła. Wszyscy też myśleli, ze miedzy nimi się ułoży, zwłaszcza że kilka razy wspólnie wychodzili z jedynym już psem – na spacer. Ale Rózia nie wybaczyła Wiesiowi, tylko
jak się okazało zwlekała z zemstą. 
   Jeśli działy się u nas w bloku jakieś kosmiczne awantury, to nie wiadomo dlaczego – najczęściej nocą. I znowu, po kilku dniach, koło trzeciej nad ranem, obudził nas potworny ryk. O mało nie spadłam z łóżka, mama aż się przeżegnała:
– Jezus Maria, chyba kogoś zabijają! Kaziu, leć zobacz, ja się ubiorę i cię dogonię.
Tata założył tylko spodnie i wybiegł z mieszkania, mama w szlafroku poleciała za nim. Miałam zostać w domu? Czułam, że ten ryk ma jakiś związek z Rózią. Przeskakiwałam po dwa schody, żeby nic mnie mnie ominęło. Korytarz był już pełen ludzi. Pod drzwiami Rózi,
na kamiennej posadzce, siedział pijany, ale na szczęście żywy Wiesiu i ryczał:
– Oddawaj mi kurwo nogę!
Dopiero teraz zauważyłam podwiniętą nogawkę. Rzeczywiście był bez drewnianej protezy. Rózia, stała w bezpiecznej odległości, koło mieszkania Gienka i śmiała się głośno.
– Ludzie!!! – darł się Wiesiu – Okradła mnie, suka! Niech ktoś idzie na milicję! Oddaj mi szmato nogę, bo cię zabiję!
– Pani Róziu – zapytał tata – zabrała pani Wiesiowi nogę? Nie wolno sobie kpić z kaleki, proszę natychmiast ją przynieść i nie urządzajcie tu hałasów, bo jest prawie trzecia!
Rózia podeszła odważnie bliżej Gienka:
– Zgadza się, skarbie, zabrałam ci nogę. Najpierw dostałeś dupy, potem cię upiłam i na koniec odkręciłam nogę. Szlus!

– I gdzie ona teraz jest? – zajęczał Wiesiu – Oddaj Rózia, ja ci wszystko wybaczę, nawet ten smród, tylko nogę mi przynieś.
– Nie mogę,Wiesiu. – uśmiechnęła się słodko – Twojej nogi już nie ma. 

– Jak to nie ma? 
Umarła.
Co to znaczy umarła? – Wiesiu zaczął się czołgać w stronę Rózi – Co to znaczy, że moja noga umarła?
– To znaczy, co znaczy, głąbie. – głos Rózi ociekał miodem – Twoja noga odeszła na zawsze.
   Drewniana noga nigdy się nie odnalazła i do dzisiaj stanowi zagadkę. Następnego dnia Rózia wyszła z domu z małą walizeczką i już nie wróciła. Krzywy załatwił wózek inwalidzki dla Wiesia, który przez kilka miesięcy mieszkał jeszcze w Rózinej kawalerce, a Gienek wyprowadzał mu psa na spacer. Któregoś dnia przyjechał szwagier pana Tomaszka i zabrał zwierzaka do siebie, aż pod Sieradz. Po jakimś czasie zniknął i Wiesiu. Skibowa dowiedziała się od kogoś, że znowu siedzi. I tyle go widzieliśmy.