sobota, 31 grudnia 2016

Jako niewinnie zaaresztowana


Jako niewinnie zaaresztowana chyba mam jakieś prawa panie kapitanie! To nic, że sierżant. Tatuś zawsze powtarzał, że w momencie zagrożenie trzeba awansować gliniarzy.
 

Pozwoli obywatelka z nami. Za co? Za czynną napaść na obywatela obcego państwa oraz uszkodzenie ciała i obelżywe wyzwiska w miejscu publicznym. Nie szarp się wściekła babo, wsiadaj!

Ale śmierdzi w tym komisariacie. Czy was nie stać na mydło? Co byście zrobili na moim miejscu. Nic? Ja tę sprawę nagłośnię, żeby dotarło do waszych tępych głów, że mi się order należy, a nie wpychanie do tego zardzewiałego poloneza bez rury wydechowej. No i znajomi widzieli. Naprawdę, to było grube przegięcie.

Niech obywatelka opowiada po kolei,  tu się protokół układa. Zaczynamy: uderzyła siedmiokilowym magnetofonem marki Uher obywatela Dmitriu C. przez co nastąpiła rana cięta. Następnie nogą ubraną w but typu glan kopnęła go w krocze, powodując chwilowe omdlenie poszkodowanego.

Miałam patrzeć jak na mrozie trzydzieści stopni ściąga dziecku skarpetki i buty. żeby więcej wyżebrać? Powiem wam: u mnie nie było myślenia. Ruch ręką i nogą. Jego szczęście że nie miałam przy sobie noża albo karabinu.

 I nie bacząc na ciężki stan, słowami wulgarnymi typu skurwysyn i bydlak, ubliżała aż do przyjazdu organów ścigania. Przekleństwa padły także w naszą stronę oraz nastąpił opór i podrapanie kierowcy, a potem skierowała słowo ty baranie bez jaj na młodszego aspiranta Waldemara Kruka.


Czemu ten chudy gliniarz zagląda do mojego plecaka? To rzeczy osobiste!  Jakie świstki?  To są wiersze, zabieraj pan te łapy! Mam mówić co to jest otchłań rozpaczy? No ja się na przykład w czymś takim pogrążam jak widzę te byki w protokole: podejżana żócała się. No ja pierdolę. Coś się pan przyssał do mojego notesu? Żądza to żądza, jak to nie rozumiecie? Zresztą wiadomo - wy na baczność tylko przed szefem, a w łóżku spocznij. Dobra, poprawcie byki, to podpiszę, muszę lecieć, robota czeka. Jaka? Uczciwa.

Niech obywatelka podpisuje i idzie bo już mam nerwy. Poetka, co bije ludzi! Ciekawe czy ta Eliza Konopnicka też była sadystką?
 

 No była, była, ty tumanie, bo Jaś nie doczekał. Spokojnie, chyba się pan przesłyszał. O, już podpisałam, urywam się stąd, wolę z wolnej stopy odpowiadać. nie mam zamiaru przesiąknąć tym smrodem, no i te wasze inteligentne buźki. Adieu kodżaki.

sobota, 24 grudnia 2016

Pani da



   - Nie można cię spuścić z oczu. Twoje mieszkanie przypomina wysypisko śmieci! Kiedy w końcu zaczniesz żyć jak człowiek? Czasem nie chce mi się wierzyć, że jesteś moim synem. Twój  brat potrafił się urządzić!  Psu na budę taki inżynier jak ty - zamiast na budowach zarabiać miliony, jesteś zwykłym urzędasem. Mogłeś zostać w Iraku, na platformie, a nie w Polsce zaśmiecać swoje życie.  Jesteś moim największym rozczarowaniem, ale ja to zmienię, muszę coś z tym zrobić, zanim umrę.
- Tato, mam czterdzieści cztery lata i żyję jak chcę. Ja się nie wtrącam do twoich spraw, daj mi w końcu spokój.
- Nie bądź bezczelny! Myślisz, że pozwolę, żeby mój syn mieszkał jak śmieciarz? Nawet nie ma na czym usiąść, wszędzie graty i pudła. Nie masz na co wydawać pieniędzy?
- To są moje pieniądze!
- Nie podnoś głosu, tylko bierz się za kuchnię, bo aż w pokoju śmierdzi resztkami. I pamiętaj, od dzisiaj będziesz mnie widział codziennie. Koniec z tym burdelem! Trzy pokoje to stanowczo za dużo dla jednego człowieka, a raczej dla takiego brudasa jak ty.
- To jest moje mieszkanie, mój brud i moje śmieci. Lepiej byś poszedł na cmentarz do mamy, bo nie pamiętam, kiedy ostatni raz tam byłeś.
- Codziennie chodzę!
- To ja chodzę codziennie. Ciebie nikt tam nie widział od roku. Nie masz dla niej czasu także po śmierci.
- Ja tu jeszcze wrócę. Nie myśl, że się mnie pozbędziesz. Boże, jaki syf!
   Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Nie chciałam przysłuchiwać się tej kłótni, ale stałam na balkonie, a okno sąsiada było otwarte, słyszałam wyraźnie każde słowo. Mieszkałam tu od niedawna. Rzadko widywałam kogoś na korytarzu;  balkony też były puste, bezludne, bez żadnych oznak życia - ani kwiatka, stolika czy suszarki na bieliznę. I cisza. Aż do dzisiaj. Szkoda, że rozmowa u sąsiada była raczej kłótnią. Nie jestem więc aż taką szczęściarą, która kupiła sobie mieszkanie w pięknym miejscu, gdzie będzie spokój i cisza. Jeśli ten despotyczny stary człowiek ma zamiar nachodzić syna, to ze spokoju nici.
   Na szczęście przez następne dni było cicho. Któregoś dnia  postanowiłam w końcu zrobić  domowy obiad. Najpierw jednak czekały na mnie worki pełne śmieci. Wstawiłam tylko rondel z mięsem na kuchenkę i poszłam do kontenera.
- Mogę zajrzeć  do tych worków?
Wysoki, bardzo szczupły mężczyzna stał obok kontenera i  patrzył na mnie prosząco.
- To tylko śmieci, nic ciekawego tam nie ma. Jeśli czasem pozbywam się ubrań czy innych drobiazgów, ustawiam je osobno przy śmietniku.
- Na pewno jest coś, co mi się spodoba – mężczyzna nie ustępował - Ludzie często wyrzucają  dobre rzeczy. Pani da,  ja sobie te worki sprawdzę, nic więcej. No to jak?
Mimowolnie zaczęłam sobie przypominać, co zapakowałam do wyrzucenia i poczułam się dziwnie  na myśl, że może w workach są rzeczy, których nie chciałam nikomu pokazać.
- Tam są tylko jakieś resztki – skłamałam– nie segreguję śmieci, może się pan ubrudzić.
- Jestem przygotowany!
Co za uparciuch, pomyślałam, patrząc jak wyjmuje z kieszeni białe chirurgiczne rękawiczki.  Spoglądał zachłannie na pękate worki, zaczynał mnie już złościć.
- Mówię panu, że tam nie ma nic, co się może przydać. Ani panu, ani komukolwiek - podniosłam klapę i wrzuciłam worki do kontenera.
- Wcale pani nie wierzę – odpowiedział zrezygnowanym głosem.
- Guzik mnie to obchodzi – odburknęłam i poszłam do domu.
  W przedpokoju poczułam zapach spalenizny. Wpadłam  do zadymionej kuchni. Szlag trafił mój pierwszy w tym tygodniu obiad.  Głodna i wściekła, zamówiłam przez telefon pizzę. Nagle usłyszałam na korytarzu krzyk. Po kilku miesiącach nareszcie jakaś oznaka życia. Po chwili ktoś zaczął walić w drzwi obok:
- Otwórz natychmiast, wiem, że tam jesteś! Mnie nie oszukasz, widziałem, jak wchodziłeś do bloku! Otwieraj, bo wyważę drzwi, słyszysz?!
Wyszłam na korytarz. Starszy, tęgi mężczyzna walił pięścią w drzwi mojego sąsiada.
- Co się gapisz? – rzucił na mój widok – nie interesuj się nie swoimi sprawami!
- To już jest moja sprawa, bo zakłócił pan mój spokój i myślę, że sąsiadów też.
- Jeszcze nie ma ciszy nocnej, mogę hałasować, ile mi się podoba! – wrzasnął.
-  Dobija się pan do cudzego mieszkania, w którym pewnie  nikogo nie ma. Proszę nie krzyczeć, bo zadzwonię na policję.
- To jest mieszkanie mojego syna,  mam prawo do niego wejść!
- Nie ma pan prawa wchodzić do jego mieszkania, jeśli on tego nie chce. Lepiej niech pan idzie stąd, bo będą kłopoty.
Przestał walić w drzwi i spojrzał na mnie z niechęcią:
- Jeszcze tu wrócę!
- Co za ohydny dziad! – z mieszkania naprzeciwko wyszła młoda kobieta – zna go pani?
- Skądże, widzę go po raz pierwszy.
Nie zdążyłyśmy dokończyć rozmowy, bo otworzyła się winda, przywieziono mi pizzę. Jedząc,  myślałam o sąsiedzie zza ściany.  Czy rzeczywiście był w domu?  Jeśli był, musiał wszystko słyszeć. Od następnego dnia codziennie wychodziłam na balkon, ale nie miałam szczęścia. W sobotę wróciłam do domu po dwudziestej. Na korytarzu zaczepiła mnie sąsiadka z naprzeciwka:
- Dzień dobry – była zdenerwowana – Ten staruch znowu dobijał się do syna. Na szczęście wrócił mąż - prawie siłą wsadził go do windy. Co to za historia z tym synem? Może wyjechał?
- Może – odpowiedziałam wymijająco.
Położyłam się dzisiaj wcześniej, byłam zaziębiona i chciałam przespać chorobę.
Ze snu wyrwał mnie płacz. Zapaliłam lampkę, była trzecia. Płacz dobiegał zza ściany. Cichy, przejmujący. To płakał mój sąsiad. Nie mogłam go tak zostawić. Wyszłam na balkon i zapukałam w okno. Przestał płakać, ale nie wyszedł.
- Proszę wyjść na balkon. Wiem, dlaczego pan płacze, poznałam pańskiego ojca.
- Nie chcę o nim rozmawiać – odpowiedział cicho.
- Nie musimy o nim rozmawiać.
- Nie wyjdę, przepraszam, że panią obudziłem.
- Niech pan przeskoczy na mój balkon, drzwi będą otwarte. Zrobię herbatę.
Poszłam do kuchni i włączyłam czajnik. Zjawił się po pięciu minutach.
- To pan?
Przede mną stał mężczyzna, którego spotkałam przy śmietniku kilka tygodni temu.
- Lepiej pójdę – był zawstydzony – proszę mi wybaczyć.
- Nigdzie pan nie pójdzie.
Siadł przy stole, przysunął do siebie kubek.
- Mam na imię Leszek.
- Proszę posłuchać - nie musi pan opowiadać o kłopotach z ojcem, to nie moja sprawa, ale chcę zrozumieć, co pana zmusza do grzebania w śmietnikach? Ma pan pracę, wykształcenie, własne mieszkanie. To się nie trzyma kupy.
 Nic nie odpowiedział, pił herbatę i wzdychał. Nie będę nalegać, poczekam. W końcu podniósł głowę.
- Nienawidzę sterylnej czystości – zaczął - pustych pomieszczeń, błyszczących mebli, nieskazitelnie wymytych okien.
- Może powinien pan pójść do lekarza?
- Nie jestem chory, jestem wreszcie wolny , ale pani tego nie zrozumie.
- Niech mi pan w tym pomoże.
-  To nie jest nic miłego.
- Miłe rzeczy mnie nie interesują.
Milczał jeszcze przez chwilę, wreszcie zaczął mówić:
- Mieszkaliśmy w dużym domu. Rodzice, brat i ja. Ojciec był architektem, mama nauczycielką, ale zwolniła się po urodzeniu pierwszego dziecka i ojciec już nigdy nie pozwolił jej wrócić do pracy. Był opętany na punkcie czystości. Na widok brudnego widelca wpadał w furię. Kilka razy w tygodniu robił przegląd rzeczy i wciąż coś wyrzucał. Wystarczyła drobna rysa na kubku, mała plamka na obrusie czy lekko wytarty czubek całkiem dobrego buta. Mimo sprzeciwów mamy, pakował te, według niego zniszczone rzeczy i wynosił do śmietnika. Terroryzował nas wszystkich. Codzienne kontrole w pokojach, we wszystkich pomieszczeniach tego wielkiego domu. Mama, odkąd pamiętam, wciąż była przerażona; kiedy ojciec wracał po pracy, zaczynała się trząść. Nigdy się nie zdarzyło, żeby siedziała w jednym miejscu dłużej, niż kilka minut. Ciągle w ruchu, ciągle sprzątała, gotowała, prała, prasowała. Kiedy wydawało się, że wszędzie jest czysto, sprawdzała samą siebie i od nowa zaczynała sprzątać, poprawiać, wygładzać. Niepotrzebnie. Ojciec zawsze znalazł jakiś włos, jakiś paproch, zagięcie w wyprasowanej koszuli. Za każdym razem  robił awanturę i wyzywał mamę od brudasów. Nigdy się nie uśmiechała w jego obecności. Przez wiele lat, jeszcze mali, myśleliśmy, że tak jest we wszystkich domach, że wszystkie kobiety mają takich mężów jak mój ojciec i że muszą od rana do wieczora sprzątać i słuchać rozkazów. Kiedy zaczęliśmy dorastać i dostrzegać, że mama jest ofiarą tyrana, a właściwie chorego człowieka, zaczęliśmy protestować, ale to pogorszyło tylko sytuację. Ojciec podejrzewał, że mama musiała się nam poskarżyć. Pobił ją w naszej obecności któregoś dnia, potem wyjął z szafy wszystkie rzeczy - czyste, wyprane i wyprasowane, zapakował do kosza na bieliznę, wyniósł na ogród i wyrzucił na mokry, zabłocony podjazd. Kazał mamie to wyprać od nowa. Dał jej na to jeden dzień – na pranie, suszenie i prasowanie. Chcieliśmy pomóc, ale nie pozwolił. Pracowała całą noc. Rano wyprane rzeczy dosychały na sznurach w ogrodzie. Późno w nocy mama skończyła prasować ostatni obrus. Do dzisiaj nie zapomnę jej spojrzenia, kiedy wychodziłem następnego dnia do szkoły. Nigdy sobie nie wybaczę, że nie zostałem wtedy w domu. Powinienem wyczytać w jej oczach pożegnanie. To, co zastałem po powrocie, wciąż widzę, każdego dnia, od dwudziestu siedmiu lat. Karetka, radiowóz, kilku funkcjonariuszy i sanitariusze wynoszący na noszach martwą mamę. Kiedy wyprawiła nas do szkoły, odkręciła wszystkie kurki w kuchence. W taki sposób postanowiła uciec z więzienia. Ja nie mam tyle odwagi, wybrałem inną drogę.  Grzebię w tych śmieciach od lat, bo wydaje mi się, że może znajdę kiedyś coś, co z naszego domu wyrzucił ojciec. Robię wszystko, czego on nie chce, czego nienawidzi. Przestał mieć do mnie jakiekolwiek prawo. To mnie tutaj trzyma.

wtorek, 15 listopada 2016

Dlaczego życie jest krępujące - Jolanta Zarębska

Fundacja Duży Format nie zasypia gruszek w popiele. Czachorowski nadąża: śledzi, wybiera, zaprasza do współpracy najbardziej współczesnych pośród aktywnych w życiu literackim twórców. Jakie to życie jest krępujące  – konstatuje w nowościach tego wydawnictwa Mirka Szychowiak, wielokrotnie nagradzana w licznych ważnych konkursach. Ba! Nawet nominowana w 2010 roku za tom Jeszcze się tu pokręcę do Nagrody Literackiej Nike poetka. (Tom stanowi serię tego wydawnictwa z nadejściem Jarosława Trześniewskiego – Kwietnia). Skąd tytuł zbioru, rzecz jasna nie zdradzę. Najpewniej to pointa jednego z wierszy, tętniących życiem i sensualnością, choć w treści niemal wszystkie wyrażają rezygnację z odczuwania, stoickie prawo do spowolnienia w aktywności uczuć i zmysłów.
    Duża dziewczynka z wierszy Mirki ciągle biegnie, nawet wówczas, gdy śni.
W kilku z trzydziestu  wierszy poetka wykorzystuje konwencję oniryczną, o której wiadomo, że wzbogaca wiedzę czytelnika o wrażliwości i intelekcie postaci mówiącej, jej lękach, pragnieniach, otwartości na świat, tolerancji i nietolerancji wobec jego szalbierstw. Najstraszniejszą spośród tych onirycznych wizji wydała mi się ta z Wyjaśnienia:
Wczoraj w nocy kopnął mnie Bóg
I dlatego płakałam…

U Mirki jest oczywiste, że ludzie lekceważą się i kopią nawzajem w co tylko… Ale Bóg?

… Teraz leżę i czekam,
aż wróci i się wytłumaczy.

ponieważ autorka nie stosuje taryfy ulgowej wobec nikogo. Wprawdzie dojrzała kobieta sportretowana obok tej wciąż młodej, w tym zbiorze mocno rozumie niedoskonałości boskiego pomysłu na człowieka, i wiele z tych niedociągnięć wybacza i dziełu i Stwórcy, jednak żywi żal – do obu tak samo. Człowiek zawodzi, ponieważ jemu się nie mówi:

… jak ma umierać
i jak potem żyć.

Ktoś powinien okiełznać dzikość gawiedzi, pchającej się do pańskiego stołu ludożerców.  W sarkastycznym obrazie boży ludek wygląda mizernie w porównaniu z mówiącym ja wiersza Do stołu:

Nie chcę tylko spłonąć, zanim się najem.
Nie strawię do końca tej bezpańskiej ciszy.

Moja religia jest głębsza, skromniejsza, bardziej osobista i indywidualna, jak spotkanie z fenomenem wielkiej sztuki społecznego i socjologicznego bycia we wspólnocie jednostki innej, niezależnej od waszego, powierzchownego kościólka – zdaje się mówić postać z wierszy Mirki.


    Podobnie traktuje współistnienie, a właściwie osobnoistnienie lirycznego ja z zupełnie nielirycznym ty.  Mężczyzna zarysowany w tej poezji to przyjaciel, świadek i może ledwie współuczestnik przemian, jakie zachodzą w życiu dojrzałej kobiety. Towarzyszy jej, lecz nie wystarczająco. Nie na tyle, by odczuła bliskość, jakiej pragnie, a niezbędną w poczuciu materialnego i duchowego bezpieczeństwa (Nie chcesz)

(…)
Chcesz wiedzieć, jak to jest, gdy sama
z sobą śpię i sama drżę aż do rana.

Niezależna mentalnie, silna i wyrazista intelektualnie postać wszystkich wierszy z tomu jakie to życie jest krępujące potrzebuje oparcia. Boi się samotnych nocy, ma za złe każdą nie-przespaną w pustym łóżku. Paradoks, jaki poetka buduje w całym zbiorze, odczytuje się między wersami każdego tekstu, który tak czy owak stanowi dialog z ukochanym. Snuje opowieść – relację z doznawanych wrażeń , no dobrze – monolog liryczny do milczącego, bez którego wszystko mogłoby się nie wydarzyć. To, czego doświadczyliśmy – trzeba opowiedzieć.  Jeśli nie ma komu – wszystko traci sens.

    Białe wiersze Mirki Szychowiak  szykują się do drogi. Dojrzała kobieta, bo   sugeruje, że nadchodzi czas przejścia przez jakiś most, zastanawia się, co zabrać na drugą stronę, co po sobie zostawić, co zniszczyć, ponieważ wyprawia się wraz nimi. Wspominając o mitycznym cmentarzysku słoni w ostatnim wierszu zbioru pt. Lapidarium jest wzruszająca, przejmująca i, mam wrażenie, boleśnie autobiograficzna.

(…)
Z wiekiem przybywa bezradności, ubywa bezpiecznych
Miejsc. (…) miasto jest zawsze stolicą (…) smutku,

To bardzo osobista poezja, zaledwie dwa wiersze w całym tomie przemawiają w imieniu my lirycznego. Jednym z nich jest  Zamieć.

Popękaliśmy, chłopcy i dziewczyny -
(…)
Umarło w nas tyle, że można z tym jeszcze
żyć. Uprawiać teatr kukiełkowy i zbierać oklaski.

ale i tu poetka wyraża kondycję rówieśniczego, zamkniętego kręgu twórców, z którymi się identyfikuje. Nawiązuje do znanego przesłania Kandyda Woltaire’a, że trzeba uprawiać swój ogródek, dokonując kontaminacji z motywem theatrum mundi. Jednak widocznych nawiązań i skojarzeń z powszechnie znaną tradycją literacką nie ma tu wiele. Język zbioru jest oryginalny, często posługuje się  stylem potocznym, żywą, aktywną polszczyzną codziennej mowy. Rzadkie tropy stylistyczne dotyczą zmagania z najistotniejszym tematem zbioru:

    Ciało – specjalny obiekt obserwacji z analizą jego nieposłuszeństwa, wprost proporcjonalności bólu wobec pragnienia życia, z tego też powodu często nazywane ciałem obcym. Szczególnie dramatycznie brzmi ten motyw w wierszu pt. Ewentualnie:

Ciało nie mówi już tamtym językiem,
(…)
Ciało się nawet siebie nie domyśla…

Czy jednak  pesymizm i naturalistyczne studium choroby oraz cierpienia zdominowały nastrój tomiku Mirki Szychowiak? Otóż nie. Są i frywolne, niezwykle dowcipne teksty, wyrażające poprzez erotykę piękną zmysłowość, tak jak widnieją w nich dwie kobiety: dziewczyna, która nie traci młodzieńczego powabu, i dojrzała, doświadczona bólem kobieta.
Filozofii zbioru, starannie złożonego w zgrabną całość, wyraża paradoks: Życie jest trudne i bolesne, jednak trzeba szanować radość, odnajdować ją mimo wszystko, na przekór… i Tak czy inaczej.*


*Wszystkie cytaty pochodzą z wierszy tego tomu. Tak czy inaczej – tytuł wiersza.


http://pisarze.pl/recenzje/12398-jolanta-zarebska-dlaczego-zycie-jest-krepujace.html


 Jolanta Zarębska, filolog po Uniwersytecie Wrocławskim, polonistka ZSO w Złotoryi. absolwentka Reżyserii Teatru Dzieci i Młodzieży w PWST we Wrocławiu. Wydała w oficynie Miniatura tom wierszy pt. Śpiewam i milczę (2012). Recenzentka i poetka Portalu Pisarskiego, od niedawna publikuje recenzje i wiersze w Pisarze.pl. Wybór jej wierszy znalazł się z naszej Antologii.

poniedziałek, 19 września 2016

Apetyt

Żyję ze strachem w wolnym związku,
żadnych zobowiązań - poza wiernością.

A ty gnojku, zapalasz wszystkie światła,
żeby nie widzieć, jaka jestem dzielna
po ciemku . Nie mam nawet klucza do
domu. Żadnego klucza na własność.
Trochę krzesła, trochę łóżka. Trochę.

Już nie pamiętam, kiedy przestałam
zwracać się do siebie, jak do siostry.
Bez nazwy własnej, bez pamięci
- zaczynam coś od nowa.

Cokolwiek, gdzie bądź.

środa, 14 września 2016

Po kim, po czym

Wciąż żywi ludzie i zwierzęta w ruchu,
zapach pochodzi głównie z rzeczy
martwych; głosy na nikim nie robią
wrażenia – słyszą je wyłącznie ci
co są daleko.

Mało tu żywego, stąd wokół ten bezruch
- wzrok wbity w ziemię i oszczędne gesty.
Można by to nazwać dostojnym skupieniem
które się pojawia za bramą cmentarza.

Coś tu nie żyje, ktoś jeszcze oddycha.
Sprawa jest dziwna, sprawa dziwnie
śmierdzi. Ci, co zostali, nie są jeszcze
 pewni, po kim mają płakać: po tych
których nie ma czy raczej po sobie.

środa, 7 września 2016

Nini



– Lolka? Tu ciocia Wanda! Co robisz w piątek? Zresztą nieważne, jeśli masz jakieś plany, to je zmień. Musisz do mnie przyjechać, to  pilne. Czekamy wszyscy o siódmej, tylko się nie spóźnij.
  Kurwa mać, ledwo zdążyłam wyjść z wanny. Ręcznik, którym byłam owinięta, zsunął się na podłogę i stałam goła ze słuchawką przy uchu. Kot ocierał się o moją mokrą łydkę, a woda z niewytartych włosów zalewała twarz.

– Ciociu, na litość boską! Wyskoczyłam z wanny, jestem mokra, daj mi chwilkę, zadzwonię za kilka minut.
– Nie musisz – wydawało mi się, że warknęła – Co miałam powiedzieć, powiedziałam. Piątek, dziewiętnasta.
    Ponad rok temu podjęłam decyzję, by zniknąć mojej rodzinie z oczu na jakiś czas. Rodzinie wścibskiej,  wrednej i usiłującej po swojemu urządzić mi życie. Mój okraszony skandalem rozwód z Edwardem zmobilizował ciotki do intryg. Zosia, najstarsza siostra mamy, zwoływała co jakiś czas rodzinne narady, na które zwabiano mnie podstępem. Wanda, nie uznawała sprzeciwu – jeśli było trzeba, przyjeżdżała po mnie, wyzywając od podstarzałych kretynek i sierot życiowych. Marzył mi się Kraków. Oddalony od Bydgoszczy kilkaset kilometrów, był idealnym miejscem na kryjówkę. Sprawa wydawała się prosta, załatwiłam zastępstwo w domu opieki w Krakowie, w pracy dostałam zgodę na  półroczny urlop bezpłatny. Nic, tylko zapakować walizki i zniknąć. I wtedy zdarzyło się nieszczęście z babcią Anielką. Nie pamiętam, żeby chorowała kiedykolwiek. Mimo dziewięćdziesięciu lat była w świetnej formie, choć pojawiły się pewne problemy z pamięcią.  Szczupła, niewysoka, przeżyła większość swoich koleżanek, pochowała dwie córki – moją mamę i ciocię Dziunię.  Nic nie wskazywało, by wybierała się do nieba. Tymczasem kiedyś  w środku nocy obudził mnie dzwonek do drzwi. Wyjrzałam przez judasza i zobaczyłam opuchniętą, zapłakaną twarz ciotki Wandy. Pomyślałam, że na pewno ktoś umarł – obstawiałam raczej dziadka Olka; miał dziewięćdziesiąt pięć lat, jedną nerkę i dwa zawały na koncie. Otworzyłam drzwi. Wanda odsunęła mnie na bok i pobiegła do kuchni, wróciła za moment ze szklanką wody. Upiła łyk i powiedziała:
- Wczoraj ojciec chciał zabić mamę. Przyjechała policja, przesłuchiwali go. Ubieraj się, jedziemy tam.
- Na litość boską, dlaczego nikt nie zadzwonił ?! Co z babcią?
-Nie dzwoniłam, bo mama przeżyła. Przyjechała karetka, założyli jej opatrunek na głowę i odjechali. Dzisiaj byliśmy na prześwietleniu, na szczęście wszystko w porządku. Dobrze, że Rolska mieszka obok. Usłyszała wrzaski i wezwała policję, bo myślała, że ktoś się włamał i morduje staruszków. Ubieraj się, taksówka czeka.
  W czasie jazdy nie rozmawiałyśmy. Myślałam o tym, co zrobił dziadek. Wiem, że bywał porywczy, ale babcia też miewała czasem ataki furii. Na szczęście szybko się godzili. Byłam u nich przed tygodniem – zagraliśmy w oczko, po raz nie wiem który obejrzeliśmy kilka albumów ze zdjęciami, a dziadek przed wyjściem wsunął mi za dekolt zwinięte w rulon banknoty, mówiąc, że mam się za to „rozerwać”. Babcia też mi dała pieniądze, kiedy robiłam w kuchni herbatę. Oczywiście w tajemnicy przed dziadkiem. Gdy spotykałam się tylko z nimi i nie oblegały nas ciotki, zawsze było sympatycznie.  Dziadek Olek nie ukrywał, że ze wszystkich dzieci najmocniej kochał moją mamę. Bardzo przeżył jej nagłą śmierć dziesięć lat temu. Przez kilka miesięcy codziennie jeździł na cmentarz, a po powrocie brał z półki albumy ze zdjęciami i zamykał się na kilka godzin w swoim gabinecie.

 – Wysiadamy – Wanda szturchnęła mnie w ramię.
Dom dziadków był oświetlony. Nie wiedziałam, co tam zastanę. Miałam nadzieję, że ciotka podrasowała ten incydent i sytuacja nie jest aż tak poważna. W domu panował gwar – na korytarz wybiegła ciotka Zosia, na nasz widok złapała się za głowę i uciekła do pokoju. Poszłyśmy za nią. Ciotka siedziała już przy babci i trzymała ją za rękę. Babcia była wyraźnie niezadowolona i burczała pod nosem. Nie sprawiała wrażenia ofiary napaści, mimo, że czoło zakrywał gruby opatrunek. W fotelu, przed telewizorem, w kraciastym szlafroku siedział dziadek Olek. Kiedy mnie zobaczył, uderzył pięścią w stół:

– I ciebie też wezwały!?  Musiałyście Lolę denerwować, głupie krowy? No panie, z byle gówna larum robić? Że też Bóg mnie pokarał takimi córkami! Najlepsze dzieci poszły do piachu, a ja muszę użerać się z kretynkami.
– Mówiłam im, żeby Lolki nie wołać! – pisnęła babcia – My z dziadkiem już się ułożyliśmy i nie chcemy więcej rozmawiać o tym, co się stało.
– Ale my chcemy! – Wanda podniosła głos – Dobrze, że sąsiadka usłyszała wrzaski, bo inaczej byśmy dzisiaj telegramy na pogrzeb wysyłali. Ciebie trzeba do psychiatry zaprowadzić, tato! Sześćdziesiąt siedem lat po ślubie i pod koniec życia własną żonę chciałeś zabić? 
– Najlepiej oddać ojca do zakładu zamkniętego – westchnęła ciotka Zosia – Co prawda będziemy mieli mamę na głowie, bo sama sobie nie da rady. No, ale można ustalić dyżury, żeby codziennie ktoś tu był. Nie ma innego wyjścia – spojrzała na mnie – Lolka jest samotna, może wpadać częściej.
– Po moim trupie! – dziadek podniósł się z fotela – Przestańcie się rządzić i złazić do mnie bez pozwolenia. To mój dom i nigdzie się  nie wybieram. 
– Jeszcze zobaczymy! – wujek Adam stanął przed dziadkiem – Ojciec jest niebezpieczny dla otoczenia, podnosi rękę na bezbronną starą kobietę, już dawno trzeba było pomyśleć o domu starców, chałupę sprzedać, póki jeszcze w dobrym stanie. Ile lat już o tym bębnię? A wy gęby na kłódkę! No i mamy teraz problem, bo oni sami nie mogą mieszkać, a wszystkie opiekunki ojciec pogonił!
   Adam był jedynym synem dziadków, najstarszym z rodzeństwa. Wieczny kapitan z niespełnionymi ambicjami, uprzykrzał wszystkim życie wojskowymi dziwactwami i nawykami. Miałam wrażenie, że chce udowodnić wszystkim, że zasłużył na generalski stopień. Ciocia Ela, jego żona, zachowywała się, odkąd pamiętam, jak służąca – zawsze  wystraszona, wypełniała rozkazy Adama, starając się nie popaść w niełaskę.  Ich syn, Jakub, mój rówieśnik, znalazł na ojca sposób – zakrzyczał go któregoś dnia w czasie rodzinnego obiadu i wyprowadził po tygodniu z domu. Zaimponował mi, bo starsze siostry bliźniaczki nigdy nie ośmieliły się podnieść głosu w obecności ojca. A powinny. Obie panny, zgorzkniałe i bezbarwne , w młodości piękne i adorowane, zawdzięczały Adamowi  puste łóżka i serca. W ciągu kilkunastu lat przegonił skutecznie wszystkich kawalerów. Obie były tak bezwolne i ślepo oddane ojcu, że nawet nie próbowały wyprowadzić się z domu. Razem z matką stanowiły trzyosobowy oddział pod dowództwem Adama. Widywaliśmy się rzadko. Ciocia Ela i jej córki, były nudne, zahukane i milczące, Adam nie lubił mnie i nie ukrywał tego. Chciałam zareagować na jego niestosowne słowa o sprzedaży rodzinnego domu, ale dziadek mnie ubiegł:

 - Widzicie gównojada, jak organizuje sobie spadek po rodzicach? – Dziadek zamachnął się na Adama – Mało masz, komuchu zasrany? Partia urządziła cię na całe życie i jeszcze chcesz się na nas wzbogacić? Gówno dostaniesz! Myślisz baranie, że jak ojciec ma dziewięćdziesiąt pięć lat, to powinien się tylko ślinić i srać pod siebie? Wynocha z mojego domu, darmozjady! 
– Nie zostawimy mamy z szaleńcem! – Wanda podeszła do ojca – Ja zostanę z Zosią.
Wszyscy wstali. Dziadek zdjął okulary i spojrzał ponuro na Wandę:

– Wynocha! - wskazał ręką drzwi - To moje ostatnie słowo. Zostanie Lola.
 – Powinno zostać któreś z twoich dzieci! – zagrzmiał Adam – Lolka jest nieodpowiedzialna i ma odchyły, ja bym nie ryzykował.
 – A ja zaryzykuję – dziadek klepnął mnie po plecach – Lola jest córką Krysi, mojej małej, rudej córeczki. 
– Naszej Oluś, naszej – babcia w końcu się uśmiechnęła.
Wujek w końcu dał za wygraną i wkrótce dom opustoszał. wreszcie mogłam się przywitać z babcią  i przytulić do dziadka.

– Dziu, co się tutaj stało? – lubił, gdy tak go nazywałam – Przecież ja kiedyś przez was oszaleję! Albo Nini jeździ rowerem pod prąd i odbieram ją z komisariatu albo ty bawisz się w gangstera. Najwyższy czas, żebyście spoważnieli, do cholery! Wanda mnie wyciąga nad ranem z łóżka i wiezie przez pół miasta jak do pożaru. Proszę mi się natychmiast wytłumaczyć!
– To nie mnie chciał zabić, tylko nasz ślubny portret! – zaszlochała babcia – Rzucił w niego cukiernicą, kiedy akurat wstawałam z fotela, prawda Oluś?
– Nini, ty się lepiej nie odzywaj, bo już dość  mi wczoraj krwi napsułaś! – dziadek pogroził jej pięścią - Cholerna Frau Putzen!
– Nie mów do mnie po niemiecku, ty hitlerowcu! – babcia aż się zatrzęsła – Wiesz, że mam uczulenie na wszystko, co niemieckie!
– Ja ci dam hitlerowca, podła Żydówo! A kto ciebie i twoją rodzinę ukrywał przez całą wojnę w piwnicy? Dziewięć osób grzało sobie dupy, kiedy moi rodzice i bracia ocierali się codziennie o śmierć, bo  jak przyszli Niemcy, to wszyscy donosili na wszystkich ze strachu! Hitlerowiec wam pomagał? Za hitlerowca wyszłaś i masz z nim dzieci?
– Przestań! – babcia zaczęła płakać – Ja tylko chciałam ci pomóc, niewdzięczniku. Lola, uspokój go, bo ja nie wytrzymam dłużej.
– Jak nie przestaniecie się kłócić, zadzwonię po taksówkę i zostawię was samych, możecie się wtedy pozabijać, nic mnie to nie obejdzie.
– Ona  mnie wykończy – jęknął dziadek – we własnym domu nic nie można zostawić na widoku, bo ta cholera zaraz posprząta tak, że niczego nie można znaleźć. 
– Bo masz burdel w swoim gabinecie Oluś – babci łzy obeschły i widać było, że odzyskuje wigor – chciałam ci zrobić niespodziankę. Okien nie otwierasz, śmierdzi jak w chlewie, wszędzie pajęczyny, szuflady zawalone papierzyskami. Ty się tam kiedyś udusisz!
- To jest mój burdel, kobieto! Pilnuj swojego pokoju i tych worów z gałgankami, a nie przeszukuj mi szuflad, bo o nie właśnie idzie! Wyrzuciłaś mi ważny dokument, najważniejszy ze wszystkiego, co jest w tym domu. Miałem cię za to pogłaskać? Tyle lat papierzyska leżały na swoim miejscu, a ty musiałaś wejść i wygrzebać je z szuflady. Żebyś chociaż pamiętała, co z nimi zrobiłaś!

– Niczego nie wyrzucałam,  oprócz starych gazet i rachunków, resztę zapakowałam w koperty. Powiedz mi w końcu, co to za papiery, to może  sobie przypomnę.
– Nini – westchnął dziadek – chodzi o to, że na razie nie mogę ci powiedzieć.
Zrobiło się cicho. Siedziałam na kanapie z podwiniętymi nogami i przysłuchiwałam się rozmowie dziadków, po raz kolejny zdumiona ich żywotnością. Trudno było uwierzyć, patrząc na nich, że mają tyle lat. Siedzieli teraz naprzeciw siebie nastroszeni i bojowi. Babcia wyglądała na przygnębioną:

– Nie możesz mi powiedzieć? Własnej żonie?
– Jeszcze nie, Nini, nie teraz – dziadek złagodniał - Jeszcze musimy poczekać rok z kawałkiem.
– Dobrze Oluś – babcia podeszła do dziadka i pogłaskała po głowie – Lola jutro pomoże ci szukać tych papierów.
Rok z kawałkiem? Dziadek mówił tak pewnym głosem, jakby miał dopiero pięćdziesiąt lat. 

– Dziu, a mnie nie powiesz?
– Tobie powiem, ale jak znajdziemy ten papier.  Babci nie mogę, bo wygada Wandzie. Ta cholera ma takie sposoby, że już niejedną tajemnicę wyciągnęła z Nini. Oczywiście Zośka i Adam też się o pewnych sprawach dowiedzieli. Dziecko, oni nas nachodzą kilka razy w tygodniu. Niby wpadają przypadkiem, niby z obiadem albo z zakupami, a węszą, wypytują, nawet cały dom pomierzyli ostatnio. Dobrze, że z nas miary do trumny nie wzięli! Lola, musisz się do nas sprowadzić na jakiś czas, bo nie dadzą nam spokoju. Nini coraz częściej zapomina na jakim świecie żyje, chowa swoje rzeczy, potem cały dzień szuka, czasem opowiada o tym samym pół dnia, a teraz przestała nawet gotować, bo wszystko przypala. Tylko przeszłość ma zapisaną w głowie, ze wszystkimi szczegółami i to jest najgorsze, bo w przeszłości zaczyna się nasza tajemnica.  Wanda chciała, żebyśmy przyjęli do opieki jej sąsiadkę, ale obcego tu nie chcę, a zaczynam się bać. Im o tym nie powiem, bo ten komuch raz dwa by załatwił dla nas dom starców.
    Wiedziałam, że muszę się do nich przeprowadzić na miesiąc, może dwa. Codzienne dojazdy nie wchodziły w grę – teraz, kiedy zostałam sama, oni byli dla mnie najważniejsi. Zakochałam się w moich dziadkach od samego początku i zawsze czułam, że byłam dla nich wyjątkowym dzieckiem, jak moja mama.     

    Kiedy przyjechałam po tygodniu, nie wiedziałam, że zostanę tu tak długo. Miesiąc zamienił się w rok. Miałam czasem wychodne na kilka dni, żeby zająć się swoim mieszkaniem, pomieszkać w nim kilka godzin i nacieszyć się. Apartament na Wyżynach, kupiony po rozwodzie, był piękny. Nareszcie  miałam coś swojego. Edward zachował się wspaniale, niemal w całości sfinansował kupno mieszkania, chociaż nie musiał. Niepotrzebnie miał wyrzuty sumienia po naszym rozstaniu. Ze mną nie mógł być szczęśliwy, rozumiałam to i nie miałam do niego pretensji. Wypady na Wyżyny stawały się jednak coraz rzadsze, bo z babcią zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Kiedy po kilkumiesięcznych poszukiwaniach nie znaleźliśmy w domu zagubionego dokumentu i dziadek, zrezygnowany i zły – urządzał awantury – babcia oznajmiła, że nie będzie z nim spać w jednym łóżku. Najpierw przeniosła się do salonu na kanapę, a pewnego dnia – na duży, głęboki fotel i odtąd spała na siedząco. Nie mogliśmy jej tego wybić z głowy, zagroziła, że przestanie jeść.
– Zostawcie mnie w spokoju, bo inaczej przestanę robić wszystko.
– Przecież ty nic już nie robisz – zirytował się dziadek – siedzisz w salonie przez cały dzień, kilka razy pójdziesz do łazienki. To cała twoja robota.
– Do łazienki też przestanę chodzić, jestem stara, nic już nie muszę.   
– Oszalała – dziadek popatrzył w moją stronę – Lola, może ty z nią porozmawiaj, ja nie mogę się denerwować.
Próbowałam z babcią rozmawiać, ale szybko zamykała oczy, udając, że śpi. Zaczął się trudny okres, babcia nie rzucała słów na wiatr: najpierw przestała się myć, niedługo potem – nie chodziła do łazienki w ogóle. Wtedy coś się we mnie załamało. Praca, dom dziadków, stary i wymagający ciągłego sprzątania, zakupy, kucharzenie – to wszystko wypełniało mi szczelnie cały dzień. A teraz pampersy, góra prania i nieruchoma jak posąg Nini, przy której trzeba było robić niemal wszystko. Byłam przerażona. Dziadek to widział i czuł, że jest mi bardzo ciężko. 

– Loluś, zwolnij się z pracy, bo nie dajesz rady. O pieniądze nie musisz się martwić, bo twój dziadek jest bogaty. Do grobu nie zabiorę, a ile my jeszcze pożyjemy? W każdej chwili możemy umrzeć.
– Dziu, nie chcę się zwalniać, bo lubię tę pracę. Może u Nini to przejściowe kłopoty, poczekajmy jeszcze trochę. I nie mów o śmierci, bo mnie tylko denerwujesz.
Któregoś dnia zauważyłam, że babcia od rana nie powiedziała ani słowa. Przez następne dni obserwowałam ją. Wciąż milczała.

 – Mówiła coś? – pytałam każdego dnia po powrocie z pracy.
 – Nic – dziadek był coraz bardziej przygnębiony.
Wypatrywał mnie codziennie przez okno. Zawsze towarzyski, rozgadany, pełen humoru – nie mógł się przyzwyczaić do tego, że babcia przestała mówić. Kiedy wracałam z pracy, mógł wreszcie się wygadać. Dreptał za mną po kuchni i streszczał wszystkie seriale, które w ciągu dnia oglądał. Coraz częściej brał lekarstwa i stracił apetyt w przeciwieństwie do babci, która jadła, jak nigdy dotąd. Musiałam wydzielać jej jedzenie, inaczej pochłonęłaby każdą ilość. W jej wieku obżarstwo groziło rozstrojem żołądka. I właśnie któregoś popołudnia, kiedy babcia miała biegunkę i po raz trzeci przebierałam ją, wpadła z wizytą ciotka Wanda z Adamem. Mieszkanie śmierdziało, na podłodze leżały zafajdane ubrania. Dziadek właśnie otwierał okna. Na widok gości rzucił pod nosem brzydkim słowem. Wanda szybko podeszła do okna:

– To takie rzeczy się dzieją z mamą? – w jej oczach zobaczyłam podziw zmieszany ze współczuciem – Dlaczego nie dałaś nam znać? Ktoś przyjechałby, żeby ci pomóc. Jak ty sobie dajesz radę, dziewczyno?
– Jakoś daję. Dziadek bardzo mi pomaga. Mamy nadzieję, że to przejściowe i babci się poprawi.
Nie brzmiało to przekonująco. Adam stanął przy oknie obok ciotki Wandy:

– Zeschłaś na wiór, cienie pod oczami, strach patrzeć. Dom starców – nie ma innego wyjścia. Nawet jak się sprzeciwisz, nie ustąpię. Jesteśmy dziećmi, mamy większe prawo.
Na te słowa dziadek zareagował po swojemu:
– Jeszcze ja mam coś do powiedzenia, partyjniaku zasrany! Chciałbyś się nas pozbyć  i położyć łapę na domu! Póki żyję, to ja będę decydował o sobie!
– I ja!
Myślałam, że się przesłyszałam. Od ponad dwóch miesięcy babcia nie powiedziała ani słowa. Jej stanowczy krzyk najbardziej poruszył dziadka:
– Moja mała Żydóweczka znowu mówi – miał łzy w oczach – Nini, słoneczko, czemu przez tyle czasu nie chciałaś z nami rozmawiać?
– Bo mi się nie chciało.
– Ale teraz to już będzie dobrze?
– Będzie, Oluś. tylko nie krzycz na mnie.
– A zaczniesz znowu chodzić do łazienki?
– Zacznę, Oluś.
– Co tu się do cholery działo? – Wanda aż poczerwieniała.
Chciałam jej opowiedzieć z grubsza, pomijając najbardziej niemiłe rzeczy związane z babcią, ale dziadek mnie uprzedził i opowiedział o trwającej kilka miesięcy przemianie babci, o jej milczeniu, braku apetytu, o nagłym obżarstwie. Nie pominął drażliwej kwestii pampersów. Potem podszedł do mnie, przytulił i powiedział:
– Wiecie, jak kocham Lolę. Chciałbym, żeby została tu jak najdłużej, ale ona musi odpocząć.
 – A co z wami? – Adam w końcu się odezwał – przecież ojciec mówił, że nie chce opiekunki.
– Obcego nie chcę, ale kogoś z rodziny – tak. Na jakiś czas, póki Lola nie odpocznie.
– Ja nie mogę! – pisnęła Wanda -  Zosia jest po operacji, a przecież Adam się tu nie wprowadzi!
– Adaśko nie, ale Ula i Marysia tak – babcia znowu przemówiła – I tak siedzą w domu.
– No nie wiem, nie wiem – burknął Adam – muszę zapytać.
– Ty nie musisz pytać – zaśmiał się dziadek – Ty musisz im wydać rozkaz.
Chyba po raz pierwszy wszyscy mówili jednym głosem. Miałam wrażenie, że i w ciotce Wandzie i w wuju – coś się obudziło, coś dobrego, wyczułam dzisiaj niespotykaną dotąd troskę o rodziców.
   Po tygodniu bliźniaczki zjechały z dużą walizką, a ja mogłam pojechać do siebie. Przez pierwszy tydzień nie robiłam nic – po powrocie z pracy spałam kilka godzin i poza przygotowaniem kolacji – nic mnie nie obchodziło. Święta Wielkanocne spędziłam u ciotki Wandy, gdzie zjechała cała rodzina. Babcia rozpłakała się na mój widok i cicho spytała, kiedy wrócę, a dziadek chrząkał wzruszony i wcisnął mi do kieszeni pieniądze. Po raz pierwszy nie było kłótni, złośliwych uwag. Przed wyjazdem umówiliśmy się, że przyjedziemy za miesiąc, pierwszego maja do babci i dziadka na imieniny. Obchodzili je wspólnie, bo imieniny dziadka były dwa dni później, Szczęśliwa wróciłam do domu. Pomyślałam, że za miesiąc zwolnię kuzynki i wrócę z powrotem. I znowu coś poszło nie tak. Zaledwie dwa tygodnie po Wielkanocy zadzwoniła ciotka Wanda  i kategorycznym głosem wezwała mnie do siebie. W piątek o dziewiętnastej. Nie interesowało ją czy jestem zajęta czy mam jakieś plany. Znowu była taka jak zawsze, apodyktyczna i szorstka.
  Stałam w korku zła, że nie dowiedziałam się od ciotki, w jakim celu mnie wzywa. Jedno było pewne – chodziło o dziadków.
Drzwi otworzył mi wujek Adam. Był w złym nastroju, nawet nie odpowiedział na moje przywitanie. W dużym pokoju, na szerokiej kanapie siedziały obie ciotki – Wanda i Zosia, ciotka Ela z bliźniaczkami stały przy kominku. Wanda podniosła się z kanapy i podeszła do mnie.
– Dlaczego nam nie powiedziałaś, że mama jest aż tak złośliwa i ma głęboką demencję. Dziewczęta nabawiły się nerwicy!
– Matka znowu zaczęła srać pod siebie! – Adam splunął z obrzydzeniem na podłogę – wypluwa jedzenie i bije moje córki po twarzy. Śpi w dzień, a w nocy wariuje, krzyczy, buszuje w lodówce, potem obsrywa się po uszy! Do Wielkanocy było jako tako, ale kiedy  zobaczyli ciebie u Wandy, wszystko się popsuło. Ojcu też zaczęło odbijać – cały dniami tylko o seksie rozprawia, dziewczęta są u kresu wytrzymałości. Dlatego stawiamy sprawę jasno – albo wracasz albo dziadki idą do domu starców. Dowiadywałem się, jest szansa – w „Promieniu Życia” na Łomżyńskiej za miesiąc będzie gotowy dwuosobowy pokój.
– Nigdy na to nie pozwolę! – łzy ściekały mi po twarzy – Jutro wracam do dziadków. Do widzenia.
Płakałam całą drogę, ale kiedy przyjechałam do domu, poczułam ulgę i zaczęłam cieszyć się jak dziecko, że jutro ich zobaczę.
Zajechałam o dziesiątej, po drodze zrobiłam porządne zakupy i obładowana torbami, łokciem otworzyłam furtkę. W oknie zobaczyłam babcię i dziadka. Czekali na mnie.
- Lolunia, dobrze, że jesteś – babcia była szczęśliwa – dobrze, że te dwie sowy już sobie poszły.
- Krowięta, a nie sowy – dziadek się skrzywił – dwie mumie bez żadnego talentu. Ani pożartować ani ugotować. Lola, witaj w domu księżniczko.
- Nini – pogroziłam babci palcem – podobno znowu zaczęłaś być niegrzeczna.
- Oluś mnie namówił, żebym się zrobiła taka obrzydliwa, jak kiedyś.
- To był dobry pomysł – dziadek z duma wypiął pierś.
- Lolunia – babcia uniosła dwa palce do góry, jak uczennica – ty się nie martw, dziecko. Ja tylko udawałam. Teraz będzie jak trzeba, tylko nie uciekaj nam.
 
  Nastały ciepłe dni, zaczęliśmy wychodzić na ogród i cieszyć się sobą. W sadzie rozkwitały drzewa, było zielono i pięknie. Pod koniec kwietnia zadzwoniła Wanda, że przyjadą we wtorek po południu na imieniny dziadków. Obiecała upiec jabłecznik i ciasto z makiem. Postanowiłam w tym roku urządzić piękne przyjęcie, Były dwa powody: nigdy nie przygotowywałam dziadkom imienin, zawsze przyjeżdżałam na gotowe. Drugi powód był też ważny – skończyłam w tym roku pięćdziesiąt lat. Urodzona w sześćdziesiątym ósmym, w roku nasilonej nagonki na Żydów, przy każdych urodzinach – byłam uświadamiana przez dziadka Olka, że nie mam się wstydzić swojej żydowskiej krwi.
- Jesteś Lolu Żydówką w połowie, po mojej Nini. Ja ci tego dziecko zazdroszczę.
Poniedziałek pachniał sałatkami i mięsem, dziadek ustawiał na stole nalewki, Nini przecierała talerze. Rozsunęliśmy w salonie wielki, dębowy stół. O osiemnastej wszystko było gotowe. Goście zjechali się przed siódmą. Stawili się wszyscy w komplecie. Naburmuszone bliźniaczki wybąkały życzenia, babcia pokazała im język, ale do żadnych incydentów nie doszło. Dziadkowie obejrzeli prezenty, w większości bardzo pożyteczne i nijakie i w końcu wszyscy zasiedli do stołu. Nalewka znikała w dużym tempie, Adam, jak zwykle upił się pierwszy. O północy większość gości była na rauszu, łącznie z Nini, która upijała się zwykle dwoma kieliszkami wódki. Nikt nie musiał być tej nocy trzeźwy – wszyscy zostawali na noc u dziadków. Około drugiej, po finałowym walcu, odtańczonym przez dziadków – zarządziłam spanie. Ciotka Ela z bliźniaczkami zaciągnęły Adama do gościnnego pokoju, a ja pościeliłam na dole łóżka  - sobie,  Nini i dziadkowi. Przed snem musiałam jeszcze pomóc Nini, było jej niedobrze i zaczęła zwracać. Położyliśmy się dopiero przed trzecią.
Wydawało mi się, że dopiero zasnęłam, kiedy poczułam, że ktoś szarpie mnie gwałtowni za ramię. Zapaliłam lampkę, spojrzałam na zegarek – była za dziesięć czwarta:
- Dziu! Dopiero się położyłam, co ty wyprawiasz?
- Nini! Nini! - dziadek był przerażony.
Wyskoczyłam z łóżka i pobiegłam do sypialni. Babcia klęczała przed regałem z książkami i trzymała w ręce książeczkę do nabożeństwa. Była przeraźliwie blada.
- Nini! Co się stało? Słabo ci?
Na mój widok osunęła się na dywan i przycisnęła książeczkę do piersi. Uklęknęłam przy niej, odgarnęłam włosy z rozpalonego i mokrego czoła:
-Powiedz, co się dzieje, przynieść ci wody?
Pokazała ręką, że mam się zbliżyć, że chce mi coś powiedzieć. Kiedy się nachyliłam, wyszeptała:
- Powiedz Olusiowi, że sobie przypomniałam.
- O czym, Nini?
- O tym zgubionym papierze.
- Znalazłaś go?
-Tak,  wczoraj, w tej książeczce.
- To dobrze skarbie, dziadek się ucieszy.
- Ale już go nie ma.
- A gdzie jest?
- Zapomniałam, musiałam go przełożyć, Oluś znowu będzie krzyczał.
- Nini, ptaszku, już mi niepotrzebny ten zasrany papier -  dziadek wystraszony uklęknął przy babci – ty mi jesteś potrzebna, moja mała Żydóweczko.
- Ja już się nikomu nie przydam – ledwo słyszałam głos babci – nic już nie jestem warta i nic mi się nie chce. Idę sobie.
Była czwarta, kiedy Nini przestała oddychać.  Dziadek nie płakał, trzymał głowę babci na swoich kolanach i coś do niej mówił. Ja siedziałam przy regale, trzymając w ręce złożoną pożółkłą kartkę. Musiała wypaść babci z tej książeczki.