sobota, 31 grudnia 2016
Jako niewinnie zaaresztowana
Jako niewinnie zaaresztowana chyba mam jakieś prawa panie kapitanie! To nic, że sierżant. Tatuś zawsze powtarzał, że w momencie zagrożenie trzeba awansować gliniarzy.
Pozwoli obywatelka z nami. Za co? Za czynną napaść na obywatela obcego państwa oraz uszkodzenie ciała i obelżywe wyzwiska w miejscu publicznym. Nie szarp się wściekła babo, wsiadaj!
Ale śmierdzi w tym komisariacie. Czy was nie stać na mydło? Co byście zrobili na moim miejscu. Nic? Ja tę sprawę nagłośnię, żeby dotarło do waszych tępych głów, że mi się order należy, a nie wpychanie do tego zardzewiałego poloneza bez rury wydechowej. No i znajomi widzieli. Naprawdę, to było grube przegięcie.
Niech obywatelka opowiada po kolei, tu się protokół układa. Zaczynamy: uderzyła siedmiokilowym magnetofonem marki Uher obywatela Dmitriu C. przez co nastąpiła rana cięta. Następnie nogą ubraną w but typu glan kopnęła go w krocze, powodując chwilowe omdlenie poszkodowanego.
Miałam patrzeć jak na mrozie trzydzieści stopni ściąga dziecku skarpetki i buty. żeby więcej wyżebrać? Powiem wam: u mnie nie było myślenia. Ruch ręką i nogą. Jego szczęście że nie miałam przy sobie noża albo karabinu.
I nie bacząc na ciężki stan, słowami wulgarnymi typu skurwysyn i bydlak, ubliżała aż do przyjazdu organów ścigania. Przekleństwa padły także w naszą stronę oraz nastąpił opór i podrapanie kierowcy, a potem skierowała słowo ty baranie bez jaj na młodszego aspiranta Waldemara Kruka.
Czemu ten chudy gliniarz zagląda do mojego plecaka? To rzeczy osobiste! Jakie świstki? To są wiersze, zabieraj pan te łapy! Mam mówić co to jest otchłań rozpaczy? No ja się na przykład w czymś takim pogrążam jak widzę te byki w protokole: podejżana żócała się. No ja pierdolę. Coś się pan przyssał do mojego notesu? Żądza to żądza, jak to nie rozumiecie? Zresztą wiadomo - wy na baczność tylko przed szefem, a w łóżku spocznij. Dobra, poprawcie byki, to podpiszę, muszę lecieć, robota czeka. Jaka? Uczciwa.
Niech obywatelka podpisuje i idzie bo już mam nerwy. Poetka, co bije ludzi! Ciekawe czy ta Eliza Konopnicka też była sadystką?
No była, była, ty tumanie, bo Jaś nie doczekał. Spokojnie, chyba się pan przesłyszał. O, już podpisałam, urywam się stąd, wolę z wolnej stopy odpowiadać. nie mam zamiaru przesiąknąć tym smrodem, no i te wasze inteligentne buźki. Adieu kodżaki.
sobota, 24 grudnia 2016
Pani da
- Nie można
cię spuścić z oczu. Twoje mieszkanie przypomina wysypisko śmieci! Kiedy w końcu
zaczniesz żyć jak człowiek? Czasem nie chce mi się wierzyć, że jesteś moim
synem. Twój brat potrafił się urządzić! Psu na budę taki inżynier jak ty - zamiast na
budowach zarabiać miliony, jesteś zwykłym urzędasem. Mogłeś zostać w Iraku, na
platformie, a nie w Polsce zaśmiecać swoje życie. Jesteś moim największym rozczarowaniem, ale ja to zmienię, muszę coś z
tym zrobić, zanim umrę.
- Tato, mam czterdzieści cztery lata i żyję jak
chcę. Ja się nie wtrącam do twoich spraw, daj mi w końcu spokój.
- Nie bądź bezczelny! Myślisz, że pozwolę, żeby mój
syn mieszkał jak śmieciarz? Nawet nie ma na czym usiąść, wszędzie graty i pudła.
Nie masz na co wydawać pieniędzy?
- To są moje pieniądze!
- Nie podnoś głosu, tylko bierz się za kuchnię,
bo aż w pokoju śmierdzi resztkami. I pamiętaj, od dzisiaj będziesz mnie widział
codziennie. Koniec z tym burdelem! Trzy pokoje to stanowczo za dużo dla jednego
człowieka, a raczej dla takiego brudasa jak ty.
- To jest moje mieszkanie, mój brud i moje śmieci.
Lepiej byś poszedł na cmentarz do mamy, bo nie pamiętam, kiedy ostatni raz tam
byłeś.
- Codziennie chodzę!
- To ja chodzę codziennie. Ciebie nikt tam nie
widział od roku. Nie masz dla niej czasu także po śmierci.
- Ja tu jeszcze wrócę. Nie myśl, że się mnie
pozbędziesz. Boże, jaki syf!
Drzwi
zatrzasnęły się z hukiem. Nie chciałam przysłuchiwać się tej kłótni, ale stałam
na balkonie, a okno sąsiada było otwarte, słyszałam wyraźnie każde słowo.
Mieszkałam tu od niedawna. Rzadko widywałam kogoś na korytarzu; balkony też były puste, bezludne, bez żadnych
oznak życia - ani kwiatka, stolika czy suszarki na bieliznę. I cisza. Aż do dzisiaj. Szkoda, że
rozmowa u sąsiada była raczej kłótnią. Nie jestem więc aż taką
szczęściarą, która kupiła sobie mieszkanie w pięknym miejscu, gdzie będzie spokój i cisza. Jeśli ten
despotyczny stary człowiek ma zamiar nachodzić syna, to ze
spokoju nici.
Na szczęście przez następne dni było cicho. Któregoś
dnia postanowiłam w końcu zrobić domowy obiad. Najpierw jednak czekały na
mnie worki pełne śmieci. Wstawiłam tylko rondel z mięsem na kuchenkę i poszłam
do kontenera.
- Mogę zajrzeć
do tych worków?
Wysoki, bardzo szczupły mężczyzna stał obok
kontenera i patrzył na mnie prosząco.
- To tylko śmieci, nic ciekawego tam nie ma. Jeśli
czasem pozbywam się ubrań czy innych drobiazgów, ustawiam je osobno przy
śmietniku.
- Na pewno jest coś, co mi się spodoba – mężczyzna
nie ustępował - Ludzie często wyrzucają
dobre rzeczy. Pani da, ja sobie te worki
sprawdzę, nic więcej. No to jak?
Mimowolnie zaczęłam sobie przypominać, co
zapakowałam do wyrzucenia i poczułam się dziwnie na myśl, że może w workach są rzeczy, których
nie chciałam nikomu pokazać.
- Tam są tylko jakieś resztki – skłamałam– nie
segreguję śmieci, może się pan ubrudzić.
- Jestem przygotowany!
Co za uparciuch, pomyślałam, patrząc jak wyjmuje z
kieszeni białe chirurgiczne rękawiczki.
Spoglądał zachłannie na pękate worki, zaczynał
mnie już złościć.
- Mówię panu, że tam nie ma nic, co się może przydać.
Ani panu, ani komukolwiek - podniosłam klapę i wrzuciłam worki do kontenera.
- Wcale pani nie wierzę – odpowiedział zrezygnowanym
głosem.
- Guzik mnie to obchodzi – odburknęłam i poszłam do
domu.
W
przedpokoju poczułam zapach spalenizny. Wpadłam
do zadymionej kuchni. Szlag trafił mój pierwszy w tym tygodniu obiad. Głodna i wściekła, zamówiłam przez telefon
pizzę. Nagle usłyszałam na korytarzu krzyk. Po kilku miesiącach nareszcie jakaś
oznaka życia. Po chwili ktoś zaczął walić w drzwi obok:
- Otwórz natychmiast, wiem, że tam jesteś! Mnie nie
oszukasz, widziałem, jak wchodziłeś do bloku! Otwieraj, bo wyważę drzwi,
słyszysz?!
Wyszłam na korytarz. Starszy, tęgi mężczyzna walił
pięścią w drzwi mojego sąsiada.
- Co się gapisz? – rzucił na mój widok – nie
interesuj się nie swoimi sprawami!
- To już jest moja sprawa, bo zakłócił
pan mój spokój i myślę, że sąsiadów też.
- Jeszcze nie ma ciszy nocnej, mogę hałasować, ile
mi się podoba! – wrzasnął.
- Dobija się pan
do cudzego mieszkania, w którym pewnie nikogo nie ma. Proszę nie krzyczeć, bo
zadzwonię na policję.
- To jest mieszkanie mojego syna, mam prawo do niego wejść!
- Nie ma pan prawa wchodzić do jego mieszkania,
jeśli on tego nie chce. Lepiej niech pan idzie stąd, bo będą kłopoty.
Przestał walić w drzwi i spojrzał na mnie z
niechęcią:
- Jeszcze tu wrócę!
- Co za ohydny dziad! – z mieszkania naprzeciwko
wyszła młoda kobieta – zna go pani?
- Skądże, widzę go po raz pierwszy.
Nie zdążyłyśmy dokończyć rozmowy, bo otworzyła się
winda, przywieziono mi pizzę. Jedząc, myślałam
o sąsiedzie zza ściany. Czy rzeczywiście
był w domu? Jeśli był, musiał wszystko
słyszeć. Od następnego dnia codziennie wychodziłam na balkon, ale nie miałam
szczęścia. W sobotę wróciłam do domu po dwudziestej. Na korytarzu zaczepiła
mnie sąsiadka z naprzeciwka:
- Dzień dobry – była zdenerwowana – Ten staruch
znowu dobijał się do syna. Na szczęście wrócił mąż - prawie siłą wsadził go do
windy. Co to za historia z tym synem? Może wyjechał?
- Może – odpowiedziałam wymijająco.
Położyłam się dzisiaj wcześniej, byłam zaziębiona i
chciałam przespać chorobę.
Ze snu wyrwał mnie płacz. Zapaliłam lampkę, była
trzecia. Płacz dobiegał zza ściany. Cichy, przejmujący. To płakał mój sąsiad.
Nie mogłam go tak zostawić. Wyszłam na balkon i zapukałam w okno. Przestał płakać,
ale nie wyszedł.
- Proszę wyjść na balkon. Wiem, dlaczego pan płacze, poznałam pańskiego
ojca.
- Nie chcę o nim rozmawiać – odpowiedział cicho.
- Nie musimy o nim rozmawiać.
- Nie wyjdę, przepraszam, że panią obudziłem.
- Niech pan przeskoczy na mój balkon, drzwi będą otwarte.
Zrobię herbatę.
Poszłam do kuchni i włączyłam czajnik. Zjawił się po
pięciu minutach.
- To pan?
Przede mną stał mężczyzna, którego spotkałam przy
śmietniku kilka tygodni temu.
- Lepiej pójdę – był zawstydzony – proszę mi
wybaczyć.
- Nigdzie pan nie pójdzie.
Siadł przy stole, przysunął do siebie kubek.
- Mam na imię Leszek.
- Proszę posłuchać - nie musi pan opowiadać o kłopotach z ojcem, to nie moja sprawa, ale chcę
zrozumieć, co pana zmusza do grzebania w śmietnikach? Ma pan pracę,
wykształcenie, własne mieszkanie. To się nie trzyma kupy.
Nic nie
odpowiedział, pił herbatę i wzdychał. Nie będę nalegać, poczekam. W końcu
podniósł głowę.
- Nienawidzę sterylnej czystości – zaczął - pustych
pomieszczeń, błyszczących mebli, nieskazitelnie wymytych okien.
- Może powinien pan pójść do lekarza?
- Nie jestem chory, jestem wreszcie wolny , ale pani tego nie zrozumie.
- Niech mi pan w tym pomoże.
- To nie jest nic
miłego.
- Miłe rzeczy mnie nie interesują.
Milczał jeszcze przez chwilę, wreszcie zaczął mówić:
- Mieszkaliśmy w dużym domu. Rodzice, brat i ja.
Ojciec był architektem, mama nauczycielką, ale zwolniła się po urodzeniu
pierwszego dziecka i ojciec już nigdy nie pozwolił jej wrócić do pracy. Był opętany
na punkcie czystości. Na widok brudnego widelca wpadał w furię. Kilka razy w tygodniu robił przegląd rzeczy i wciąż coś
wyrzucał. Wystarczyła drobna rysa na kubku, mała plamka na obrusie czy lekko
wytarty czubek całkiem dobrego buta. Mimo sprzeciwów mamy, pakował te, według
niego zniszczone rzeczy i wynosił do śmietnika. Terroryzował nas wszystkich.
Codzienne kontrole w pokojach, we wszystkich pomieszczeniach tego wielkiego
domu. Mama, odkąd pamiętam, wciąż była przerażona; kiedy ojciec wracał po pracy,
zaczynała się trząść. Nigdy się nie zdarzyło, żeby siedziała w jednym miejscu
dłużej, niż kilka minut. Ciągle w ruchu, ciągle sprzątała, gotowała, prała,
prasowała. Kiedy wydawało się, że wszędzie jest czysto, sprawdzała samą siebie
i od nowa zaczynała sprzątać, poprawiać, wygładzać. Niepotrzebnie. Ojciec zawsze znalazł jakiś włos,
jakiś paproch, zagięcie w wyprasowanej koszuli. Za każdym razem robił awanturę i wyzywał mamę od brudasów.
Nigdy się nie uśmiechała w jego obecności. Przez wiele lat, jeszcze mali,
myśleliśmy, że tak jest we wszystkich domach, że wszystkie kobiety mają takich
mężów jak mój ojciec i że muszą od rana do wieczora sprzątać i słuchać rozkazów.
Kiedy zaczęliśmy dorastać i dostrzegać, że mama jest ofiarą tyrana, a właściwie
chorego człowieka, zaczęliśmy protestować, ale to pogorszyło tylko sytuację. Ojciec
podejrzewał, że mama musiała się nam poskarżyć. Pobił ją w naszej obecności
któregoś dnia, potem wyjął z szafy wszystkie rzeczy - czyste, wyprane i
wyprasowane, zapakował do kosza na bieliznę, wyniósł na ogród i wyrzucił na
mokry, zabłocony podjazd. Kazał mamie to wyprać od nowa. Dał jej na to jeden
dzień – na pranie, suszenie i prasowanie. Chcieliśmy pomóc, ale nie pozwolił. Pracowała
całą noc. Rano wyprane rzeczy dosychały na sznurach w ogrodzie. Późno w nocy
mama skończyła prasować ostatni obrus. Do dzisiaj nie zapomnę jej spojrzenia,
kiedy wychodziłem następnego dnia do szkoły. Nigdy sobie nie wybaczę, że nie
zostałem wtedy w domu. Powinienem wyczytać w jej oczach pożegnanie. To, co
zastałem po powrocie, wciąż widzę, każdego dnia, od dwudziestu siedmiu
lat. Karetka, radiowóz, kilku funkcjonariuszy i sanitariusze wynoszący na noszach
martwą mamę. Kiedy wyprawiła nas do szkoły, odkręciła wszystkie kurki w
kuchence. W taki sposób postanowiła uciec z więzienia. Ja nie mam tyle odwagi,
wybrałem inną drogę. Grzebię w tych
śmieciach od lat, bo wydaje mi się, że może znajdę kiedyś coś, co z naszego
domu wyrzucił ojciec. Robię wszystko, czego on nie chce, czego nienawidzi. Przestał mieć do mnie jakiekolwiek prawo. To mnie tutaj trzyma.
Subskrybuj:
Posty (Atom)